Wspomina Władysław Tyrański – prasoznawca, dziennikarz
podwładny Władysława Masłowskiego w Pracowni Analiz Zawartości Prasy Ośrodka Badań Prasoznawczych w Krakowie (1976-84), współprowadzący z nim Małą Polskę, krakowski tygodnik podziemny (1983-89)
Działalność przestępcza w służbie polskiego prasoznawstwa
Poprosili mnie koledzy z dawnych lat, abym na 60-lecie polskiego prasoznawstwa ujawnił swoją działalność pozanaukową, jaką prowadziłem, będąc pracownikiem naukowym krakowskiego Ośrodka Badań Prasoznawczych w latach 1976-84. Nie przychodzi mi to łatwo, bowiem owa działalność pozanaukowa karana była wówczas więzieniem, a nie jestem pewien, czy po ponadtrzydziestu latach uległy już przedawnieniu popełnione przeze mnie występne czyny. Polegały one na rozpowszechnianiu wiadomości przyczyniających się do wzbudzania niepokojów społecznych, prowadzących do obalenia ustroju Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz do osłabienia jej obronności przez godzenie w sojusze, a zwłaszcza sojusz ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Nawet teraz skóra mi cierpnie od tak sformułowanych zarzutów. A, przypomnę, nazajutrz po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce 13 grudnia 1981, mówiło się realistycznie: rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata…
Trafiliśmy na siebie
Ale, trudno, zdecydowałem się mówić w imię starej znajomości, i aby dać świadectwo zjawisku powszechnemu w PRL, że pod powłoką życia „oficjalnego” toczyło się jeszcze życie „normalne”, niekiedy pełne antysocjalistycznych treści. Odczuwalny był podział na „my” i „oni”, w którym to podziale „my” to naród, a „oni” to czerwone debile na tym narodzie żerujące. Nasiliło się to po 13 grudnia 1981, kiedy antysocjalistyczne treści zaczęły rozlewać się po całym kraju, od Bałtyku do Tatr, rozpowszechniane w solidarnościowej „bibule” produkowanej nielegalnie przez wielką liczbę podziemnych wydawnictw.
Tego rodzaju opozycja antysocjalistyczna zagnieździła się też w ówczesnym Ośrodku Badań Prasoznawczych w Krakowie, ściślej mówiąc w jego Pracowni Analizy Zawartości Prasy, którą kierował Władysław Masłowski. Trafiłem do tej pracowni w 1976 roku, kiedy skończyłem studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, a byłem w trakcie studiów psychologicznych, które dwa lata wcześniej podjąłem równolegle.
Była to moja pierwsza praca zawodowa. Do Ośrodka trafiłem przez Zbyszka Sobieckiego, który w tym czasie też studiował psychologię na UJ i na moje pytanie, gdzie mógłbym się załapać do pracy po studiach, poradził mi, żebym poszedł do OBP na Rynek Główny 23 do profesora Walerego Pisarka, gdzie robi się „fajne rzeczy”. Poszedłem bez większego przekonania, i – o dziwo – zostałem przyjęty. W jesieni 1976 roku dostałem umowę roczną „na okres próbny”, a po niej regularną umowę etatową. Zostałem zatrudniony na stanowisku naukowym asystenta – Ośrodek zaliczany był wówczas formalnie do pozauczelnianych placówek naukowo-badawczych przy prasowym Wydawnictwie RSW „Prasa-Książka-Ruch”.
Jak wspomniałem, moim szefem został Władysław Masłowski. Krótko po mnie do naszej pracowni przyszedł Maciek Pawłowski na etat techniczny. Tym samym pracownia kierowana przez Masłowskiego zyskała nową obsadę będącą jej trzonem przez następne pięć lat. Poprzednio Masłowski miał u siebie jakieś dwie dziewczyny, które przede mną razem odeszły. Nie wspominał ich dobrze. A i one jego. Mówię o tym, ponieważ mnie i Maćkowi pod kierownictwem Masłowskiego pracowało się znakomicie. Widać, że jak w życiu, tak i w pracy trzeba mieć szczęście, żeby trafić na siebie.
Masłowski – dziennikarz, prasoznawca i stenograf
Masłowski, kiedy zacząłem z nim pracować, był już dziennikarzem, stenografem i prasoznawcą. Był rodowitym krakusem, chociaż jego rodzice przenieśli się w latach 30. z 2
Krakowa do Sosnowca, gdzie ojciec został dyrektorem katowickiego banku. Własnością rodzinną była istniejąca do dziś apteka „Pod Barankiem” przy ul. Mikołajskiej 4 w Krakowie oraz kamienica przy ulicy Barskiej. Po wybuchu wojny i zamordowaniu ojca w 1940 roku przez Sowietów w Starobielsku rodzina przeniosła się z powrotem do Krakowa. Władek był absolwentem krakowskiego Liceum im. Nowodworskiego (1951), a następnie Wydziału Prawa UJ (1955). Po studiach pracował jako dziennikarz w „Echu Krakowa” w dziale łączności z czytelnikami, skąd w 1968 roku przeszedł do Ośrodka Badań Prasoznawczych i z czasem objął stanowisko kierownika Pracowni Analiz Zawartości Prasy. Był cenionym stenografem – znawcą tej dziedziny, autorem kilku publikacji o stenografii oraz podręcznika do systemu J. Polińskiego (z K. Walaszkową i W. Szostakiem).
W 1967 roku zainicjował prace nad słownikiem frekwencyjnym języka polskiego dla stylu publicystycznego, bo takie teksty były najczęściej stenografowane. Tak powstał pierwszy fragment przyszłego słownika frekwencyjnego współczesnej polszczyzny, opublikowany w 1972 roku pt. „Słownictwo współczesnej publicystyki polskiej”. Ukoronowaniem tych wieloletnich prac stał się „Słownik frekwencyjny polszczyzny współczesnej” autorstwa I. Kurcz, A. Lewickiego, J. Sambor, K. Szafrana i J. Woronczaka, wydany w 1990 roku w Krakowie przez Instytut Języka Polskiego PAN.
Stenografia była drugą jego pracą, a teraz mogę już ujawnić, że według moich obserwacji czasami nawet pierwszą. Wielokrotnie zwyciężał w konkursach stenografowania i maszynopisania, a od lat 60. był uznanym w Krakowie specjalistą wykonującym, wraz z kilkuosobowym zespołem stenografów, tzw. protokoły natychmiastowe z ważnych spotkań i konferencji, spisywane natychmiast z odsłuchu i taśmy magnetofonowej, z pionierskim użyciem dyktafonów własnej konstrukcji, czyli z zastosowaniem tzw. fonotypii, prawie nieznanej wtedy w Polsce. Wszystkie te zajęcia wykonywał metodycznie, bardzo umiejętnie łącząc je z pracą w Ośrodku tak pod względem czasowym jak i finansowym. Tym mi od początku imponował. A w prawdziwy zachwyt wprowadził mnie, kiedy po raz pierwszy zaczął przepisywać coś przy mnie na maszynie – to było jak półgodzinna, nieprzerwana seria z ciężkiego karabinu maszynowego.
Firmowe trio
Z czasem połączyło nas coś więcej. To był taki sam, negatywny pogląd na otaczającą nas rzeczywistość realnego socjalizmu. Masłowski miał dar odzierania tej rzeczywistości z jej propagandowej otoczki, która przesłaniała ją ludziom. Niby każdy widział, co się dzieje w PRL, ale tzw. naga prawda nie docierała do wszystkich. Pamiętam, jak parę lat później, już w stanie wojennym, przybył z wizytą do Krakowa ówczesny wicepremier Mieczysław Rakowski i podejmował tu jakiegoś gościa zagranicznego, co było wtedy dużym wydarzeniem propagandowym, bo trwał przecież bojkot dyplomatyczny Jaruzelskiego przez zachodnich polityków. Ci notable od Rakowskiego wozili się po Krakowie rządowymi limuzynami. Oglądaliśmy to z okna Ośrodka na pierwszym piętrze w Rynku Głównym 23, naprzeciw Ratusza, a Masłowski mówił do mnie: tak by napisać, że naokoło Rynku przejechała cała kawalkada samochodów z dostojnikami partii i rządu, od Ratusza do Wierzynka, a potem do Rady Narodowej, i skomentować – tak się sprawuje nasza władza, tak nami rządzą, a za to wszystko płacisz obywatelu ty sam. Zapyta ktoś: i co w tym odkrywczego, dzisiaj czytamy to w każdej gazecie? Ano właśnie – dzisiaj. A on mówił to kilkadziesiąt lat temu i tego nie wydrukowałoby mu nigdy ani „Echo Krakowa”, ani żadna inna gazeta w PRL. Pewnie dlatego spotkałem go w OBP.
Jak wspomniałem, doszlusował do nas w pracowni Maciek Pawłowski. I tak stanowiliśmy przez kilka lat zgrane trio grające na własną nutę w ośrodkowym zespole: „Mas” – głos decydujący, „naukowy” – głos bulwersujący i „techniczny” – głos odrębny. Grywaliśmy też w duecie – „Duży Władek – Masłowski, „Mały Władek” – ja. Maciek 3
niekiedy odstawał ze względu na swe lewicowe skrzywienie ideologiczne. Ceniłem jednak to, że autentyczne, a nie PZPR-owskie. Owe tria i duety wybrzmiewały znakomicie po obiadach w stołówce w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką”, z której mieliśmy prawo korzystać jako nibyredakcja prasowa. Po spożyciu zupy nalewanej przez kelnerkę z półlitrowego, metalowego garnuszka, oraz drugiego dania mięsnego na podstawie przydziałowej kartki na mięso, następowała sjesta wypełniana rozmowami na tematy różne. Pamiętam, że inni użytkownicy stołówki czmychali po obiedzie do domu, a nam chciało się ze sobą jeszcze gadać i to po całym dniu wspólnej pracy.
Pierwsza „bibuła”
Gdy realny socjalizm chylił się ku upadkowi, postanowiliśmy mu w tym pomagać, choć bez większej wiary w sukces. Wyprodukowaliśmy pierwszą w moim życiu „bibułę”. To był rok 1978. Odbywał się wtedy zjazd Związku Literatów Polskich w Katowicach, na którym wystąpił Andrzej Braun z przemówieniem antyreżimowym. Dostałem kasetę z nagraniem tego wystąpienia. Po wysłuchaniu go pomyślałem, że można by to spisać, rozpowszechnić.
Z Masłowskim doszliśmy do wniosku, że może to być nasze wspólne
przedsięwzięcie, zważywszy na jego nadzwyczajną biegłość w maszynopisaniu. Egzemplarzy wyprodukowaliśmy chyba z dziesięć. Zacząłem je kolportować – oczywiście wśród znajomych. Liczba osób, do których adresowałem swoją bibułę zwiększyła się ponad to, co przewidywałem. Dawałem ją, powiedzmy, dla trojga znajomych, a potem okazywało się, że i ten by chciał, i ten, i tamten. Tak samorzutnie zaczął się wytwarzać jakiś „niezależny” obieg informacyjny. Miałem świadomość, że człowiek, któremu ja daję, da kilku następnym. Zdarzało się, że nie mogłem odzyskać z powrotem puszczonego w obieg egzemplarza, bo powędrował w nieznane ręce.
Tak pod koniec lat 70. objawiał się w społeczeństwie realnego socjalizmu głód prawdziwych wiadomości. Ludzie odwracali się od propagandy reżimowej. Prawdziwa lawina wolnego słowa ruszyła jednak po 13 grudnia 1981. Zaskoczyła chyba wszystkich.
Jadę do powstania – zbieram za to oklaski wiedeńskiego tłumu
13 grudnia 1981 rano obudzony zostałem okrzykiem: Jaruzelski zrobił wojnę w Polsce! Krzyczał mój współlokator, z którym dzieliłem mieszkanie w Wiedniu. Wyjechałem z Polski przed dwoma miesiącami na urlop wypoczynkowy przedłużony o urlop bezpłatny. Oficjalnie miałem szlifować język obcy, w praktyce pojechałem na „turystyczne saksy” tak powszechne w epoce późnego Gierka.
Wiedeńscy Polacy przyjęli wiadomość o ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce z wielkim poruszeniem. Stali w grupkach na Mxico Platz, gdzie na co dzień było ich pełno, i wymieniali się wiadomościami. Ja postanowiłem wracać i to od razu, żeby skutecznie odpędzić od siebie myśl o pozostaniu na Zachodzie. Nie planowałem tego, a w domu czekała na mnie żona i roczna córka.
Resztę niedzieli spędziłem na pakowaniu. Zakupy miałem już zrobione, bo planowo miałem wrócić do Krakowa na Święta Bożego Narodzenia. Zakupem królewskim było 6-kilogramowe pudło proszku do prania niezbyt znanej firmy, jakie każdy Polak tachał obowiązkowo z Wiednia. Koledzy byli zdziwieni, czemu się tak krzątam, a kiedy dowiedzieli się, że wracam, zadali banalne pytanie – po co? Przecież teraz można będzie łatwo dostać azyl i w Austrii pozostać.
Odpowiedziałem po szpanersku: chłopaki, jadę do powstania.
Z Wiednia do Katowic kursował wtedy pociąg „Chopin”. Odjeżdżał około godziny 22. Gdy wszedłem na peron panowała tam grobowa cisza, mimo że na peronie stał tłum ludzi, w większości Polaków. Za to pociąg był prawie pusty, chociaż zwykle brakowało w nim miejsc. 4
Stałem w otwartym oknie pustego przedziału, a kiedy wagon wreszcie ruszył, usłyszałem coraz głośniejszą falę oklasków niosącą się przez peron nadal pogrążony w grobowej ciszy. Zrozumiałem, że to objaw szacunku i podziwu dla tych, co mimo wszystko wracali na ojczyzny łono – a więc również i dla mnie. Uświadomiłem sobie, że w ich mniemaniu jadę rzeczywiście na wojnę. Ale ja nie miałem takiego odczucia.
Władek dokumentuje „okupację” Polski przez Jaruzelskiego
W Krakowie zjawiłem się 14 grudnia rano. Dla znajomych byłem rzeczywiście jak zjawa, bo kto by „stamtąd” wracał w taki czas. Było bardzo ponuro. W Hucie Lenina, gdzie decydowało się wszystko, rozpoczął się strajk. Myślący ludzie zadawali sobie pytanie: co robić? Zwłaszcza ci, tak jak my, co strajkować z hutnikami nie mogli. Pierwsza rzecz, jaka nam się nasuwała, to zbierać informacje, bo to umiemy najlepiej, co też zaczęliśmy robić prawie natychmiast. Masłowski rzucił pomysł, żeby zbierać wszystko, co jest dostępne, a zwłaszcza wiadomości o zwykłym, codziennym życiu. To – moim zdaniem – było bardzo odkrywcze.
I tak Władek rozpoczął pisanie Dokumentacji Stanu Wojennego. Ambitnie chciał zarejestrować każdy kolejny dzień „okupacji” Polski przez Jaruzelskiego. Spodziewał się, jak mi potem mówił, że różnych druków, gazetek, ulotek, które do tej dokumentacji wejść miały, będzie jedna czy dwie w tygodniu, tak jak to było za Gierka. Potem okazało się, że jest tego mnóstwo.
Warto po latach poświęcić więcej uwagi temu dziełu, bowiem według kilku fachowców jest ono unikatowe w skali kraju.
Wydawca mile widziany
„Dokumentacja” robiona była od początku według stałego, z góry założonego schematu. Szły zwykle kolejno: fakty, wiadomości ze źródeł wiarygodnych, opinie (o czym
się mówi), pogłoski, teksty, media krajowe (prasa, radio, telewizja) i zachodnie (rozgłośnie polskojęzyczne). W ten sposób dokumentowany był każdy kolejny dzień „okupacji”. Dzięki temu schematowi DSW dobrze oddaje atmosferę tamtego czasu. Do dziś nie została jednak wydana drukiem. Brakuje wydawcy. W nadziei, że taki się znajdzie może po przeczytaniu tego tekstu, zacytuję większy fragment jako swoiste „demo”. Oto rejestracja wydarzeń z 14 grudnia 1981.
Fakty: Tramwaje nie kursują. Jeżdżą nieliczne autobusy. —Biało-czerwone flagi na zajezdni MPK w Łagiewnikach. —Pięcioosobowy patrol wojskowy na Rynku Głównym. —-Godz. 12.00. Uzbrojony żołnierz z przenośną radiostacją pilnuje konsulatu ZSRR. — Mały Rynek, godz. 12. 00. Dwóch młodych ludzi udając, że czyta obwieszczenie o stanie wojennym, nalepia obok ulotkę. Rozchodzą się. Obok pusta nyska milicyjna. W godzinę później ulotki już nie ma. —Na rogu Rynku Głównego, koło Szarskiego, ulotka na murze i tłumek czytających ludzi. Starsza kobieta z płaczem opowiada o aresztowaniu młodego chłopca rozlepiającego ulotki. — Dziennikarze krakowscy otrzymali bezterminowe urlopy okolicznościowe. Klub Dziennikarzy przepełniony. —W WSK przez cały dzień przerywano pracę i dyskutowano nad sytuacją. —Po południu tramwaje nie kursowały. Nieliczne autobusy woziły ludzi wzdłuż niektórych tras tramwajowych. —U prezydenta miasta odbyło się spotkanie dyrektorów krakowskich zakładów pracy z komisarzem wojskowym gen. Sulimą. Po odczytaniu proklamacji WRON komisarz zapytał o bieżące trudności. Skarżono się na brak surowców, paliwa, transportu. Dyrektor „Kabla” zapytał wreszcie: Jak długo będziemy owijać w bawełnę? U mnie jest strajk. Jak u innych? To samo potwierdziło wielu zebranych. Na prośbę dyrekcji „Szadkowskiego” o pomoc wojska i MO komisarz odpowiedział, że „siły te nie są jeszcze dostatecznie zorganizowane.” Pogłoski: 5
„Aresztowania członków KK Solidarności w Gdańsku zaczęły się 12.12 o godz. 23.15. —W czasie obrad senatu Uniwersytetu Śląskiego aresztowano rektora i kilku członków egzekutywy KU PZPR. Jest to interpretowane jako przejaw konfliktów frakcyjnych w katowickich instancjach partyjnych. —W HiL robotnicy nie chcieli przyjąć do siebie na strajk studentów krakowskich. —Jest mięso w sklepach”. Teksty: (podaję tylko tytuły i opis, bez przytaczania treści odnotowanych tekstów ze względu na sporą ich objętość – WT). „Ulotka podawana z rąk do rąk, przepisana na maszynie, format A5, niefachowo, nie podpisana. —Ulotka formatu A4, pisana na maszynie, niefachowo, na powielaczu białkowym, bardzo nieczytelna, dwustronna – Aktualności nr 75, Dziennik Sekcji Informacji ZR Małopolska. —Serwis informacyjny Międzyuczelnianego Komitetu Strajkowego. —Odezwa Solidarności AGH. —Aktualności nr 1 Uczelnianego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność AGH.” Media: (podaję większy fragment ciekawy ze względu na szczegółowość opisu oraz pojawiające się na marginesie osobiste refleksje Masłowskiego – WT): „Krakowska gazeta codzienna ukazała się pod wspólnym tytułem „Gazeta Krakowska – Dziennik Polski – Echo Krakowa” w objętości czterech kolumn formatu „Trybuna Ludu”, bez koloru, zdjęć i stopki.
Kolumna 1: przemówienie Jaruzelskiego, obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojny, proklamacja Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego /WRON/, informacja „Do Czytelników!!!”, że codzienna prasa krakowska przybierze taką postać aż do odwołania. Kolumna 2: komentarz PAP, dekret o stanie wojennym. Kolumna 3: dalsze oficjalne uchwały i komunikaty. Kolumna 4: to samo plus sport, kalendarzyk informacyjny, ogłoszenia drobne. Oficjalne materiały ogólnokrajowe zajmują 79% powierzchni, lokalne 3%, sport 4, ogłoszenia drobne 8, kalendarzyk inf. 3, tytuł 3. // Refl.: 79 to niespotykanie wysoki procent.// Główne słowa nagłówków materiałów oficjalnych, kolejno: tekst przemówienia, obwieszczenie, proklamacja, do czytelników, komentarz PAP, dekret, uchwała, komunikat, informacja. posiedzenie, komunikat, decyzje, zakaz, ograniczenie, obowiązek, ograniczenie, od dziś ferie, zasady, komunikat, apel, odezwa, kompetencje, komunikat, zawieszenie, zakaz. Informacja o odezwie kierownictwa MPK do załogi mówi, że wczoraj komunikacja miejska była częściowo sparaliżowana z powodu strajku w niektórych zajezdniach. I dalej, że w trosce o zapewnienie szczególnie dowozu ludzi do pracy kierownictwo MPK //anonimowe// odwołuje się do rozsądku i poczucia odpowiedzialności, żeby nie spowodować „Waszego osobistego lub rodzinnego dramatu”. „W imię Waszego dobra i Waszych rodzin” //to groźba pod adresem nie tylko strajkujących, ale i ich rodzin – czyżby odpowiedzialność zbiorowa?//. Jedyną bowiem drogą do skrócenia czasu trwania stanu wojennego, a tym samym i zwolnienia osób internowanych //a więc takie są żądania strajkujących// jest „wytężona praca, spokój i porządek”. //Refl.: zwroty „częściowo” i „w niektórych” mają pomniejszyć obraz akcji strajkowych//. – Kalendarzyk szpitali, pogotowia, informacji turystycznej, usługowej, pomocy drogowej zawiera numery telefonów – po co, skoro są i tak nieczynne? – Około 100 drobnych ogłoszeń, wśród których zwraca uwagę jedno, matrymonialne: ZIELONOOKA, ładna, zgrabna, słuchaczka pomaturalnego studium, lat 26, zamożna… WROCŁAW. Zamiast dotychczasowych trzech dzienników ukazał się „Monitor Dolnośląski”, o 4 kolumnach formatu TL, z tym samym prawie materiałem co dziennik krakowski i w tym samym mniej więcej układzie. Brak: wiadomości sportowych, drobnych ogłoszeń, kalendarzyka informacyjnego oraz materiałów lokalnych poza wyjaśnieniem nowej formy gazety. Jest natomiast: skład WRON, krótki komentarz przedrukowany za „Żołnierzem Ludu”, dziennikiem Śląskiego Okręgu Wojskowego wydawanym we Wrocławiu, z 15.12. i z informacją o reakcji świata na wydarzenia polskie, podaną za DTV z 13.12. „gdyż z powodu braku łączności dalekopisowej nie otrzymaliśmy serwisu PAP”. Nad tytułem na pierwszej stronie czerwonym kolorem hasło: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Materiały oficjalne zajmują 89% powierzchni, wiadomości ze świata za DTV 4, własne 3, tytuł, stopka 4. BYDGOSZCZ. „Gazeta Pomorska” ukazała się w prawie normalnym kształcie. Pierwsze 6
trzy kolumny zawierają materiały oficjalne, w tym skład WRON i komunikat od redakcji wyjaśniający nowy sposób wydawania gazety. Pozostałe pięć kolumn zawiera materiały informacyjne i publicystyczne przygotowane wcześniej i ułożone jak zwykle, ale są to materiały wspólne z 3 województw, bo zlikwidowano mutacje, i ze skróconym kalendarzykiem informacyjnym. Cała ostatnia kolumna zajęta przez sport. TRYBUNA LUDU. Nadzwyczajne wydanie TL z 13.12. było rozprowadzone tylko w Warszawie i okolicy. Wydanie AAA z datą 14.12. zawiera wszystkie oficjalne materiały o stanie wojennym oraz kilka komentarzy na ten temat. Poza tym krótkie informacje o tym, że w Warszawie w niedzielę wszystko było normalne poza wojskiem na ulicach. Większa niż w gazetach terenowych porcja materiałów z zagranicy, z tym, że część z nich pochodziła sprzed 13.12. Cała ostatnia strona to sport. RADIOWE STACJE zagraniczne podawały nieskładne doniesienia. Strajkuje Huta Warszawa, stoi Ursus. TVP. W DTV w większości komunikaty odczytywane przez umundurowanych szeregowców Stefanowicza i Racławickiego. Wiadomość o zmianie na stanowiskach kilku dyrektorów, m.in. Rafinerii Gdańsk //Refl.: prawdopodobnie wskutek strajków w tych zakładach//. Po DTV film „Sól ziemi czarnej” o powstaniach na Śląsku. //Refl.: temat w obecnej sytuacji wręcz prowokacyjny//.
W miarę upływu czasu każdy kolejny dzień „okupacji” przynosił coraz obszerniejsze materiały, a sama dokumentacja rozrosła się niemiłosiernie. Dalsze systematyczne jej prowadzenie było już ponad nasze skromne siły. DSW zaczęła kuleć i gdzieś po połowie lipca 1982 została przerwana. Osiągnęła objętość ok. 1800 stron maszynopisu znormalizowanego. Drugi jej egzemplarz znajduje się w archiwum Fundacji Centrum Czynu Niepodległościowego w Krakowie przy ul. Syrokomli 21.
Dzieło Masłowskiego do dziś czeka u mnie na swojego wydawcę.
Szczęśliwa weryfikacja – wracamy do pracy w OBP
Czas na robienie DSW podarował nam sam… generał Jaruzelski. Od 14 grudnia 1981 zostaliśmy bowiem w OBP urlopowani na czas nieokreślony, podobnie jak dziennikarze redakcji krakowskich i pozostałych. W Polsce pracowało wtedy zaledwie kilka redakcji z „Trybuną Ludu” i „Żołnierzem Wolności” na czele. W Krakowie z trzech lokalnych tytułów – „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego” i „Echa Krakowa” utworzono jeden. W krótkim czasie lud krakowski utworzył skróconą wersję tego wieloczłonowego tytułu, łącząc pierwszą sylabę z dwóch pierwszych tytułów i pierwszy wyraz z ostatniego, co dało ostatecznie „Ga-Dzie-Echo”. Owa skrócona nazwa dobrze oddawała w powszechnej opinii profil nowej gazety. Pracowali tam dziennikarze najwierniejsi i najbardziej zaufani. Pozostali albo zostali zwolnieni z pracy, albo wysłani na urlop okolicznościowy, aby czekać na tzw. weryfikację. Miała ona wykazać, czy poddany jej osobnik jest w stanie nadal pełnić obowiązki pracownika „frontu ideologicznego”, do którego zaliczana była z definicji PRL-owska prasa.
Po niecałych dwóch miesiącach nieświadczenia pracy stanąłem i ja przed komisją weryfikacyjną pod przewodnictwem Andrzeja Nartowskiego. Ten zadał mi pytanie: co myślę na temat zamachów stanu? Oczywiście było to „pytanie tendencyjne”, jak z filmu „Rejs” Piwowskiego, ponieważ nie było sposobu odpowiedzieć na nie bez opowiedzenia się za lub przeciw Jaruzelskiemu, oskarżanemu wtedy przez „Solidarność” właśnie o dokonanie w Polsce zamachu stanu. Ja postanowiłem otwarcie opowiedzieć się po stronie „Solidarności”. Wyznałem więc, że zamach stanu w Polsce to nic nowego, był zamach majowy Piłsudskiego przed wojną, a teraz może być następny.
Uczciwie przyznam, że nie jest to dosłowny cytat z mojej wypowiedzi, raczej staram się oddać jej sens, ponieważ towarzyszyły temu duże emocje, które spowodowały, że wypowiedziane tam słowa bezpowrotnie wyleciały mi z pamięci. Niedawno zapytałem o 7
przebieg tej rozmowy weryfikacyjnej profesora Pisarka, który był przy niej z urzędu jako dyrektor OBP. Profesor odrzekł: co ja z panem miałem! Pan tylko powtarzał w kółko zamach i zamach. Po pana wyjściu powiedziałem komisji, że pan po prostu tak ma, chodzi pan i opowiada wszystkim zamach, zamach i zamach. Komisja wzięła to za objaw zdziwaczenia i postanowiła pana zweryfikować pozytywnie.
Jeśli tak było naprawdę, to sądzę, że głównym powodem mojej pozytywnej weryfikacji nie były chyba objawy dziwactwa, ale raczej nieszczególna chęć komisji do robienia krzywdy pracownikom Ośrodka. Zgodził się z tym Profesor. Z czego to wynikało – nie wiem. Pamiętajmy jednak, że tzw. krakówek, czyli niewidzialna sieć towarzyskich powiązań, zależności i uzależnień działa w Krakowie i dzisiaj, ma więc swoją uświęconą tradycję.
Działalność przestępcza w wersji soft i w wersji hard
Pisanie Dokumentacji Stanu Wojennego „do szuflady”, w zasadzie dla przyszłych historyków, można by nazwać działalnością antysocjalistyczną w wersji soft. Podobnie jak nieco wcześniejsze działania nowo powstałej Komisji Zakładowej „Solidarności” w OBP. Komisja ta założyła bowiem bibliotekę tzw. wydawnictw bezdebitowych, czyli wydawanych bez uzyskania zgody Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, mówiąc po prostu ówczesnej państwowej cenzury. Druki takie zaczęły pojawiać się w coraz większej liczbie w czasie karnawału „Solidarności” 1980-81. Biblioteka gromadząca te druki w OBP finansowana była ze składek członków „Solidarności” oraz opłat za wypożyczenie. Prawo do wypożyczania miał praktycznie każdy, kto sprawiał wrażenie, że uczciwie zwróci wypożyczone wydawnictwo. Była to działalność związkowa, o której wiedziała dyrekcja Ośrodka, i co do której nie zgłaszała zastrzeżeń. Po 13 grudnia 1981 biblioteka została rozproszona w obawie przed konfiskatą przez wiadome służby. Książki porozdawano członkom „Solidarności” w OBP.
Zgodnie ze znanym powiedzeniem nasz apetyt rósł w miarę jedzenia. Masłowski padł w końcu pod ciężarem DSW, doprowadzając ją do lipca 1982 roku. Uznał, że nie sposób dalej rejestrować wszystkiego, co się dzieje wokół, bo przerasta to siły jednego człowieka. Poza tym skutecznie zniechęciło go pisanie do szuflady. Zaczęły chodzić mu po głowie myśli, którymi dzielił się ze mną – jakby to było dobrze, gdyby to, co napiszemy, szło jednak do ludzi. Wymyśliliśmy, że moglibyśmy robić pismo, które by żerowało na reżimowej propagandzie, uświadamiało, jak ona działa, jak odmóżdża ludzi. Chcieliśmy w ten sposób ich uodpornić. W prasie podziemnej pisano wtedy głównie o represjach i więzieniach. Na takim tle nasz pomysł wydawał się świeży, aby dostarczać taki biuletynik podziemnym redakcjom, a te przedrukują zamieszczone tam materiały.
Ja wymyśliłem tytuł: „Na Stronie”, a Masłowski dodał podtytuł: PAP – Polowe Archiwum Prasowe. Mieliśmy żerować na propagandzie, więc od razu żerowaliśmy na jej filarze, czyli PAP-ie, tyle że ten skrót oznaczał u nas co innego. Na ulicach było wtedy jeszcze bardzo zielono – wszędzie wojsko. Stąd wziął się przymiotnik „polowe”. Dalej gromadziliśmy i dokumentowaliśmy – dlatego „archiwum”. „Prasowe” wzięło się zaś stąd, że zajmowaliśmy się głównie gazetami i sami gazetą byliśmy.
„Na Stronie” ukazywało się jako comiesięczny biuletyn informacyjny dla redakcji pism podziemnych, wydawany jako zwykły maszynopis w kilkunastu egzemplarzach – od sierpnia 1982 do marca 1983 wypuściliśmy 7 numerów (w tym 5 w maszynopisie i dwa ostanie powielone w kilkuset odbitkach).
Przekraczyliśmy zatem cienką linię oddzielającą postępki dające się jeszcze wytłumaczyć jako fanaberie dokumentalistów od czynów karalnych na mocy dekretu o stanie wojennym. 8
Bawią się dwa stare konie
Warto wspomnieć, że bez względu na podejmowane ryzyko, była to dla nas przede wszystkim zabawa. Oto dwa stare konie – jeden trochę starszy, drugi trochę mniej – zaczęły się bawić wśród ogólnie ponurego nastroju i w atmosferze bynajmniej zabawie niesprzyjającej. W 1982 roku represje były naprawdę duże, a my – pełni uciechy – zaczynaliśmy się na nie narażać. Robiąc jednak coś sensownego, zauważyliśmy, że jest to odtrutka na to, co się dzieje, z czym się nie zgadzamy, a nie możemy temu zapobiec – odtrutka pozwalająca żyć mniej więcej normalnie. Przestaliśmy być już tacy bezradni jak nazajutrz po ogłoszeniu stanu wojennego. Myślę, że taką samą ewolucję przeszły wtedy tysiące Polaków, przyczyniając się do zaistnienia tzw. drugiego obiegu wydawniczego, tj. produkcji bezdebitowych, nielegalnych publikacji zwanych potocznie „bibułą” na skalę porównywalną jedynie z produkcją tejże bibuły w okupowanej przez Niemców Polsce w okresie II wojny światowej.
„Na Stronie”, tak jak je wymyśliliśmy, nie było pismem dla szerokiego kręgu czytelników, ale dla podziemnych redakcji. Wkrótce przekonaliśmy się, że te redakcje raczej z niego nie korzystały. Wolały drukować własne teksty. Spotykało się przedruki z NS tu i ówdzie, ale mieliśmy wrażenie, że w idą tam dobre materiały, które się marnują.
Tak poczęta została „Mała Polska”
W ferie zimowe 1983 roku dowiedzieliśmy się, że podziemny biuletyn „Dzień” na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie nie ma chwilowo w przerwie semestralnej dla kogo drukować i może coś dla nas zrobić. Zaproponowaliśmy wydrukowanie w większym nakładzie wydanych już kilku numerów „Na Stronie”. Oni zrobili wybór tekstów i zapełnili nimi jedną kartkę (dwie strony A4) swojego biuletynu. A na drugiej kartce tego czterostronicowego numeru dostrzegłem winietkę: „Mała Polska”. Dodatek niezależny. Kraków, nr 1, 2 lutego 1983”. Kiedy rozdawałem zaufanym znajomym egzemplarze „Dnia” z wyborem tekstów NS pytałem ich o opinię. Mówili – no, dobre, dobre, ale to drugie też niezłe, może nawet lepsze… I wskazywali na „Małą Polskę”.
Po pierwszym numerze z lutego MP ukazywała się tam co dwa tygodnie jako dodatek. Autorem wszystkich tekstów i redaktorem całości był Masłowski. Robił to na własną rękę, nie mówiąc mi o tym. W końcu jednak się zdekonspirował. W czerwcu 1983 roku zaproponował mi, aby w czasie zbliżającej się drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski wydawać „Małą Polskę” codziennie. To mi zaimponowało. Pomysł robienia podziemnego dziennika kupiłem od razu. Dotąd Masłowski zrobił sam jakieś dziesięć numerów MP. Następne robiliśmy już razem.
Nasz „papieski” wyczyn dostrzegła Warszawa
Druga pielgrzymka „naszego” papieża do Polski znowu wytworzyła Krakowie atmosferę zbiorowego uniesienia. Wtedy, w czerwcu 1983 roku, co noc zamykaliśmy kolejny numer „Małej Polski” i oddawaliśmy go drukarzom „Dnia”. W nadtytule każdego numeru widniał tekst: Dziennik niezależny wydany nakładem „Dnia” – pisma Akademickiej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność”. Z drukarzami „Dnia” mieliśmy umowę, że wydrukują je w dwóch turach – najpierw zrobią cztery numery, a potem następne cztery (w sumie było ich osiem). Okazało się, niestety, że w czasie samej pielgrzymki nie wydrukowali ani czterech, ani ośmiu numerów. Pamiętam żal Masłowskiego, kiedy zrezygnowany pisał ostatni numer „papieski”, w ogóle nie spiesząc się z jego zamknięciem. Wiedział, że i tak nie ukaże się od razu, lecz dopiero po jakimś czasie. Przekonani byliśmy bowiem od początku, że nasze pismo musi się ukazywać regularnie. W tamtych zamierzchłych czasach ludzie brali 9
solidarnościową bibułę, nie zwracając uwagi na jej aktualność. My uważaliśmy, że to amatorszczyzna.
Na początku lipca 1983 roku Masłowski zaczął rozdawać znajomym papieskie numery MP, wreszcie wydrukowane. Bardzo dobrze się wtedy rozeszły. Nasz wyczyn dostrzeżono w samej Warszawie. „Tygodnik Mazowsze”, największa gazeta podziemna w Polsce tamtego czasu, w numerze 57 z 14 lipca 1983, zamieściła ogólnopolski przegląd bibuły, w której znalazły się dziennikarskie relacje papieskiej pielgrzymki. Jedna trzecia tego omówienia była poświęcona „Małej Po1sce”. Mól Związkowy, który dokonał przeglądu, skrupulatnie wypunktował wszystkie nasze atuty. Pisał:
„Szczególny nasz podziw wzbudziła redakcja Małej Polski (Pisma Akademickiej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „S”, Kraków), która od 17 do 24 czerwca codziennie wypuszczała niezwykle ciekawą, świetnie zredagowaną jednokartkówkę, a w niej:
– fragmenty wystąpień papieża (również tych sprzed 1at),
– relacje z jego rozmów z młodzieżą w Częstochowie i Krakowie, świetnie obrazujące atmosferę tych spotkań,
– masa informacji świadczących o tym, że korespondenci redakcji byli zawsze i wszędzie, wszystko widzieli, o wszystkim słyszeli (i tak np. z Collegium Maius: Papież spóźnił się o 20 minut, tłumacząc się oczywiście… kwadransem akademickim /…/ Jan Paweł II jest trzecim Polakiem, który otrzymał na UJ doktorat wszech nauk po Marii Curie-Skłodowskiej i Józefie Piłsudskim). W kolejnych numerach nastrój podniosłej radości przeplata się z żartobliwym serwisem informacyjnym. Nie mogliśmy oprzeć się pokusie zacytowania fragmentów.
– migawki z polskich mass-mediów: W przeddzień przyjazdu papieża DTV poświęcił mu mniej uwagi niż wizycie trzech mnichów buddyjskich w Oświęcimiu. Jak wiadomo w Polsce wszystkie wyznania są równe wobec prawa; „Życie Literackie” tak anonsuje treść swojego numeru z 19 VI: Jan Paweł II w kraju. Stalin w Krakowie. Sikorski w Londynie. Camorra w Neapolu. Science fiction w Polsce. To ostatnie wyjaśnia wszystko.
– komentarze do prasy wschodniej: „Prawda” – nieliczne grupki wiernych witały papieża.
– smaczne ploteczki: Dla wywołania niepokoju społecznego /bo po co innego?/ żądano od uczniów podpisanych przez rodziców oświadczeń, że biorą na siebie pełną odpowiedzialność
za swoje dzieci w dniach pobytu papieża w mieście. A w inne dni to niby kto odpowiada za dzieci? ZOMO? SB? PZPR?; W centrum prasowym brak jest tekstów homilii, można natomiast dostać życiorys prezydenta miasta; W rejonach podmiejskich zaobserwowano większe grupy zomowców opalających się – za przeproszeniem – w gaciach; Bułgaria akredytowała dwóch korespondentów do obsługi wizyty papieża. Drugi będzie osłaniał pierwszego ogniem maszynowym.
– obrazki z Krakowa: Oglądaliśmy jeden przypadkowy blok. Na 70 mieszkań tylko 3, a więc mniej niż 5 procent miało nieudekorowane okna.
Serdecznie gratulujemy!”
Tyle ówczesny „Tygodnik Mazowsze”. Jak widać – same superlatywy. Zachwyt Warszawy wywołało to, w czym od początku chcieliśmy się specjalizować. Nie pisaliśmy górnolotnie, jak inne pisma podziemne, również zauważone przez TM. Staraliśmy się oddać nastrój chwili, przeżycia zwykłego uczestnika spotkania z papieżem, podążającego za nim lub śledzącego z przejęciem wydarzenia z nim związane. Wielu naszych „korespondentów”, jak pisze o nich TM, to było po prostu zwykłymi ludźmi, informującymi nas o tym, co na własne oczy oglądali. Inne pisma nie dostrzegały błachych zdarzeń. Eksponowały momenty podniosłe, pomijając prozę życia. A Warszawie podobało się właśnie takie spojrzenie na rzeczywistość, które tę prozę uwzględniało. 10
Masłowskiego miłość do kapitalizmu
Po tak udanym epizodzie papieskim nabraliśmy dużej ochoty do dalszego osłabiania obronności PRL i wywoływania niepokojów społecznych oraz godzenia w sojusze przez rozpowszechnianie bezdebitowych druków. Na jesieni 1983 roku postanowiliśmy się usamodzielnić i oddzielić od „Dnia”. „Mała Polska” przyjmuje wtedy nadtytuł „Pismo niezależne”, umieszczając w podtytule: Wydawca PAP – Polowe Archiwum Prasowe, Kraków, Małopolska oraz rzymską maksymę wpisaną tam przez Masłowskiego – dewizę Uniwersytetu Jagiellońskiego: „Plus ratio quam vis – raczej rozumem niż siłą”. Nazwa wydawcy została przejęta z „Na Stronie”.
W numerze 23z 5 IX 1983 ogłoszona zostaje formuła działania PAP – to „niezależna spółka akcyjna wydająca nieocenzurowane pisma”.
Tak narodziła się firma Mała Polska. Bo do wydawania każdej gazety, a zwłaszcza podziemnej, niezbędne są: redakcja, druk i kolportaż. My od biedy mieliśmy tylko redakcję. Należało dopełnić ją o drukarnię i kolportaż. Wziąłem to na siebie. Uznałem, że redaktorski talent Masłowskiego rozkwitnie najpełniej, gdy będzie miał możliwość używania go w sposób najbardziej efektywny.
Okazało się też, że posiada on również talent organizacyjny. Wymyślił, że „Mała Polska” będzie pismem komercyjnym utrzymującym się ze sprzedaży egzemplarza. Zaś pieniądze na jej rozruch dadzą akcjonariusze, którzy potem z jej dochodów dostaną dywidendę. Z tych dochodów będziemy też płacić ludziom za pracę przy redagowaniu, druku i kolportażu MP. To było dla mnie piękne, bo ucieleśniało naszą wspólną miłość do kapitalizmu jako najwyższego wcielenia rozumu w społeczeństwie. Wiadomo było, czym cechował się socjalizm: „my” udawaliśmy, że pracujemy, a „oni” udawali, że nam płacą. My chcieliśmy wreszcie naprawdę pracować i naprawdę za tę pracę płacić.
Z Masłowskim różniliśmy się jednak tym, że moja miłość do kapitalizmu była platoniczna, a jego, powiedziałbym, wręcz małżeńska. Kiedy ja uczyłem się naprędce drukowania i werbowałem do knucia pierwszą załogę MP, bez oglądania się na strategię działania, on z powodzeniem zaspokajał swoją miłość do kapitalizmu i tęsknotę za nim. Przypomnę, że jego ojciec był przedwojennym bankierem, a dziadek właścicielem apteki i krakowskim kamienicznikiem. Ja zaś, robotnicze dziecko, podziwiałem to dziedzictwo, ale z dystansem podchodziłem do kontynuowania go w warunkach realnego socjalizmu, traktując wyrozumiale fanaberie swojego wspólnika. I, okazało się, niesłusznie.
Podziemna, prasowa spółka akcyjna
Masłowski wcielił w życie cały swój kapitalistyczny biznes plan. Najpierw wypuścił „akcje”. Na nowiutkich banknotach dziesięciozłotowych z podobizną generała Bema odbił pieczątkę z nazwą wydawnictwa PAP oraz wartością „akcji”. Sprzedawał je znajomym, obiecując wypłacanie corocznej dywidendy. Niewiele się tym interesowałem, traktując sprawę z przymrużeniem oka, i sam żadnej akcji nie wykupiłem. A kiedy wyraziłem taki zamiar, dowiedziałem się, że wszystkie się już rozeszły i nikt nie zamierza się ich pozbywać. Żałuję tego do dzisiaj.
Biznes plan Masłowskiego był następujący: 80 proc. przychodów przeznaczamy na koszty własne, 10 proc. na wypłatę dywidend, a ostatnie 10 proc. miało być przeznaczane na cele „społeczne”. Darowizny na rzecz Małej Polski, potwierdzane na łamach, szły na tzw. fundusz bhp, na wypadek spodziewanych kłopotów ze Służbą Bezpieczeństwa. Poza tym fundusz bhp udzielał w razie potrzeby pożyczek na określony procent innym firmom podziemnym. Bo Masłowskiemu zamarzyło się, by zgodnie z zasadami kapitalistycznej ekonomiki, fundusz bhp mógł się powiększać sam, żeby te pieniądze, jak to się mówi dzisiaj, nie leżały, lecz pracowały. Wyobrażał sobie, że mogą rodzić się inicjatywy – jak choćby nasza – które potrzebują kapitału rozruchowego, i które chętnie wzięłyby pożyczkę na 11
odpowiedni procent. Ostatecznie jednak jego podziemny „bank” udzielał pożyczek ludziom MP i to nie na jakieś inwestycje, ale po prostu na życie.
Płacimy za knucie, ale wymagamy
Taka była ekonomiczna strona knucia w PRL. U progu stanu wojennego, na fali huraoptymizmu, wszystko dla podziemia robiło się bez pieniędzy. Panowało przekonanie, że dla ojczyzny pracuje się za darmo, a branie pieniędzy za knucie uważane było niemal za świętokradztwo. Życie pokazało jednak, że konspiracja bez pieniędzy jest tylko jakimś
hobby dla entuzjastów, dziecięcą zabawą w chowanego, która się kończy, gdy trzeba się zająć poważniejszymi sprawami, np. zarabianiem na chleb. My bawiliśmy się z Masłowskim tak prawie dwa lata, od grudnia 1981 roku do jesieni 1983, czyli do momentu zaistnienia
podziemnej Firmy Mała Polska. Do tego czasu wszystkie prace nad Dokumentacją Stanu
Wojennego i pismem „Na Stronie”, były darmowe. Po części darmowo robione były również pierwsze numery MP, łącznie z papieskimi z pielgrzymki w 1983 roku. Za te numery papieskie płaciliśmy tylko drukarzom, bo po blisko dwóch latach wojny z komunizmem można było już brać i dawać pieniądze za czynności związane ewidentnie z wysiłkiem fizycznym i stratą czasu.
W jesieni 1983 zdaliśmy sobie jednak sprawę, że na pracy darmowej daleko nie zajedziemy. Byliśmy świadomi, że dobre i punktualne pismo, jakim chcieliśmy być, trzeba robić z entuzjazmem, którego nam nie brakowało, ale też nie za darmo. Tym może najbardziej różniliśmy się od innych wydawniczych firm podziemnych, które stosowały zasadę, że płacą tylko za to, co muszą, tzn. za wykonanie druku i inne czynności techniczne oraz oczywiście za materiały drukarskie, przede wszystkim za papier. Unikały płacenia za przepisywanie, redagowanie i samo pisanie. My przyjęliśmy zasadę, że płacimy za wszystko, nawet gdyby zainteresowany nie spodziewał się od nas zapłaty. Chcieliśmy tworzyć niezależny rynek pracy, dający zarobek ludziom utrzymującym się, jak dotąd, wyłącznie z pracy dla komuny. Wkrótce okazało się, że płacenie za konspiracyjną pracę jest jak najbardziej uzasadnione.
Dziś mogę ujawnić, że moja praca dla Małej Polski dawała mi średnią płacę miesięczną w gospodarce uspołecznionej. Pracowałem tak jak lubię: na pełny zegar i z absolutną wiarą w to, co robię.
Kłopot z konspiratorami „darmowymi”
Z konspiratorami darmowymi było z reguły więcej problemów niż z tymi, którzy robiąc coś dla Małej Polski, chcieli po prostu zarobić. „Darmowi” często się obruszali: jak to, za pracę dla ojczyzny mam brać pieniądze? Wtedy stawałem się dla nich moralnie podejrzany, bo wcale nie kryłem, że konspiracyjne zajęcia są źródłem moich dochodów. Oni nie chcieli zaś kalać wyższych ideałów marną mamoną. To był problem. Oni z reguły musieli dorabiać poza etatem, więc nie mieli czasu. Kiedy jednak proponowałem takiemu: po co masz dorabiać u komunistów, dorabiaj u nas, zapłacę ci tyle samo, on odpowiadał – e, coś ty, za pracę dla ojczyzny mam brać pieniądze? – nieee. Wtedy mówiłem: to zrób coś za darmo. Odpowiadał: nie mogę, muszę dorabiać. Wobec konieczności dorabiania i niechęci brania pieniędzy za pracę dla ojczyzny – taki człowiek z czystym sumieniem nie robił dla niej nic.
Z „darmowymi” był też inny kłopot. Z reguły deklarowali na początku o wiele więcej niż byli w stanie wykonać. Ja proponowałem im pracę przez 2-3 godziny tygodniowo, ale – jak sobie żartowałem – przez najbliższe 5-10 lat bez przerwy. Oni obruszali się, że 2-3 godziny to będą pracować, ale dziennie. Odrzucałem takie nierealne propozycje. I zwykle, pracując 2-3 godziny tygodniowo, wytrzymywali miesiąc. Potem słyszałem: przepraszam, nie mogę, muszę dorabiać, bo nie przeżyję. Dalsza rozmowa kończyła się tak, jak relacjonowałem wyżej. 12
Żeby kierować, musiałem zorganizować
Od wiosny 1983 roku byłem drugim redaktorem MP. Imponowała mi szkoła dziennikarstwa „miejskiego” uprawiana przez Masłowskiego. Pisałem teksty, które po
jego obróbce bardzo zyskiwały. To była dla mnie dobra nauka, jak należy pisać „po dziennikarsku”. Wyszkoliłem się tak, że po wielu, wielu latach, sam zacząłem zarobkowo obrabiać teksty cudze oraz nauczać pisania dziennikarską młodzież. Szczerze mówiąc, zostało mi to do dziś – zgrabniej wychodzi mi obrabianie tekstów cudzych niż pisanie własnych.
Kierowałem też drukiem i kolportażem MP. Ale najpierw musiałem je zorganizować, trochę z konieczności, bo nie było wokół Masłowskiego nikogo, kto by zapewnił regularny i w miarę bezpieczny druk oraz rozprowadzanie pisma. W kilka miesięcy dopracowaliśmy się dwóch kompletów własnego sprzętu drukarskiego, kilku lokali udostępnianych raz w tygodniu na druk i cięcie oraz kilkunastu mieszkań-skrzynek niezbędnych do sprawnego rozprowadzania po Krakowie „Małej Polski”, a przez pewien czas także drugiego naszego tytułu: „Archiwum Współczesnego”.
Drukarska manufaktura MP
„Mała Polska” drukowana była ręcznie dość prymitywną techniką sitodruku, której nauczyłem się od drukarzy „Dnia”. Tekst powielany był z matrycy białkowej, tj. cienkiej bibułki nasączonej substancją o strukturze chemicznej białka. „Białko” to tworzyło na powierzchni bibułki-matrycy nieprzepuszczalną powłokę. Tekst do wydrukowania wpisywany był na taką matrycę na maszynie do pisania pozbawionej taśmy barwiącej – stalowe czcionki maszyny uderzając bezpośrednio w bibułkę wycinały w niej obrys liter, który mógł być następnie odwzorowany na papierze, gdy przez ten obrys została przeciśnięta na papier farba drukarska. Ta przedostawała się jedynie przez wycięte w bibułce litery, gdyż poza nimi zatrzymywała ją białkowa powłoka. Do pisania pierwszych matryc Władysław Masłowski używał niemieckiej maszyny „Rheinmetall”. Wykorzystywana też była NRD-owska „Optima”. Ze względu na oszczędność miejsca matryce pisane były na maszynie
z pomniejszoną czcionką.
Farba drukarska (offsetowa) dozowana była na matrycę przez „sito” – cienką tkaninę (jedwab, szyfon) opiętą na drewnianej ramce i przytwierdzoną do niej pinezkami. Matryce dociskane do papieru wałkiem przyklejały się do „sita”. Po odbiciu drukowanego tekstu na papierze „wałkujący” unosił do góry ramkę z „sitem” i matrycami. Druga osoba wyjmowała w tym momencie zadrukowany arkusz papieru, po czym „wałkujący” opuszczał ramkę na kolejny, czysty arkusz papieru i przejeżdżając wałkiem po „sicie” przeciskał farbę na papier.
do naciągania „sita” obleczonego na ramce służyły specjalne listewki wysuwane z boków ramki za pomocą metalowych wkrętów. Ramka poruszała się w górę i w dół na zawiasach przymocowanych do drewnianej deski mocowanej do stołu. Jej ruch w górę wspomagany był przez metalowy pręt na sprężynie unoszący jeden z boków ramki. Na „sicie” umieszczane były dwie matryce białkowe (pierwsza i druga strona numeru w formacie A4) tak, aby wycięty w nich tekst przylegał czytelną stroną do „sita”. ramka drukarska z „sitem” o wymiarach dostosowanych do arkusza papieru A3 osadzona była na zawiasach przymocowanych do drewnianej deski przytwierdzonej do stołu. Leżał na nim odpowiedniej grubości stos arkuszy papieru, a obok kwadratowy kawałek szyby, na którym rozrabiana była do właściwej konsystencji farba drukarska, nanoszona następnie na „sito” szpachelką. Do wałkowania służył dębowy wałek z uchwytem równoległym do jego osi. Wałek drewniany był twardy i nie odkształcał się jak guma, powszechnie stosowana do takich celów. Ponadto uchwyt równoległy do osi wałka o wiele mniej męczył rękę niż normalny uchwyt prostopadły.
Gotowe wydruki odkładane były do wyschnięcia na specjalny suszak, ponieważ farba offsetowa schła powoli, a wydruki składowane od razu po wydrukowaniu w stos brudziły się 13
jeden od drugiego. Tym bardziej że arkusze zadrukowywane były dwustronnie. Po ułożeniu ich w stos po pierwszym „przelocie” strona świeżo zadrukowana – podczas drugiego „przelotu” jako odwrotna – dociskana była wałkiem do jeszcze niezadrukowanej strony arkusza znajdującego się pod spodem. Niewyschnięta farba, zwłaszcza wskutek docisku wałka, zostawiała na papierze wyraźne, czarne ślady pogarszające czytelność tekstu drukowanego później na tej stronie. Suszak na wydruki to drewniana, podłużna rama z osadzonymi na niej odpowiednio wygiętymi prętami z aluminiowego drutu, tworzącymi przegródki (ponad 100) na świeżo wydrukowane arkusze. Arkusze te wsuwane były pomiędzy druciane pręty. Suszak umieszczony był na stojaku z nóżkami pozwalającymi regulować jego wysokość odpowiednio do wzrostu osoby odbierającej wydrukowane arkusze spod ramki.
Archaiczna, zwłaszcza w drugiej połowie lat 80., technika druku zapewniała w zamian bezpieczeństwo i regularność. Druk był cichy, a urządzenia drukarskie tak proste, że nie mogły się nagle zepsuć. Pewne niedogodności wiązały się z użyciem farby offsetowej. Była ona trudna do zmycia z podłogi i rąk, w ogóle nie schodziła z odzieży. Ponadto wydzielała intensywny zapach zbliżony do nafty, co wywoływało niekiedy zainteresowanie i pytania osób niewtajemniczonych o pochodzenie tego zapachu. W trakcie druku powstawały też odpady: arkusze „rozbiegowe” przed rozpoczęciem drukowania właściwego nakładu, arkusze niedodrukowane, zużyte matryce białkowe itp. Odpady te były skrzętnie gromadzone, a po druku zabierane z nakładem i palone poza lokalem-drukarnią.
Prosta, by nie powiedzieć prymitywna, technika druku sprawiała, że szata graficzna „Małej Polski” nie była zbyt atrakcyjna. Praktycznie nie istniała możliwość zamieszczenia
grafiki, ponieważ maszyna do pisania wycinała w matrycy białkowej wyłącznie obrys liter. Ale za to wszystkie sprzęty potrzebne do druku MP mieściły się (oprócz ramki i suszaka) w jednej, dużej walizce.
Technika prymitywna, ale bezpieczna
Na przełomie 1983-84 roku otrzymaliśmy kuszącą pozycję od Tomasza Gugały
wydającego podziemne „Myśli Nieinternowane”. Trafił on do Masłowskiego przez Irenę Molasy, z którą mieszkał. Gugałą zaproponował drukowanie MP na offsecie, którego właśnie
się dorobił. Warto wspomnieć, że było to oryginalne urządzenie zaprojektowane i wykonane siłami własnymi firmy MN. Maszyna nazywała się „Łakomiec” – od wielkiej ilości farby, jaką pochłaniała. Po udanym prototypie podjęto „seryjną” produkcję, co w ciągu kilku lat dało kilkanaście egzemplarzy wyeksportowanych m.in. do Wrocławia dla „Solidarności Walczącej” Kornela Morawieckiego w zamian za elektroniczną aparaturę do podsłuchu rozmów SB.
Propozycja „Myśli Nieinternowanych” drukowania „Małej Polski”, choć – jak wspomniałem – kusząca, po głębokim namyśle nie została przez nas przyjęta. Obawialiśmy
się, że bardzo zawodny offset nie pozwoli utrzymać regularności ukazywania się MP, co było jej głównym założeniem redakcyjnym. Rosło też ryzyko wpadki. Pozostaliśmy zatem przy technice prostszej, dającej druk gorszej jakości, ale za to bardziej dopasowanej do formuły pisma.
Nowinki techniczne
Technika sitodruku z użyciem matrycy białkowej stosowana od początku istnienia MP zastąpiona została w jesieni 1988 roku „sitem” naświetlanym fotograficznie. Różnica między starą i nową techniką drukarską polegała na tym, że tekst przenoszony z „sita” na papier powstawał już nie na matrycy, lecz bezpośrednio na „sicie”. W tym celu „sito” powlekane było światłoczułą emulsją, a następnie przykładano do niego klisze fotograficzne z obrazem tekstu, tzw. diapozytyw – czyli przezroczysta błona filmowa z czarnym obrazem tekstu. 14
„Sito” naświetlano w ciemni fotograficznej. Światłoczuła emulsja utwardzała się w miejscach nieprzykrytych przez czarny obrys liter na kliszy, a pod tym obrysem pozostawała miękka i potem była wypłukiwana wodą. Dzięki temu farba drukarska – podobnie jak przez matrycę białkową – przenikała z „sita” na papier, dając drukowany tekst. Tak właśnie wydrukowany został „Kalendarz Małej Polski” na rok 1988.
Tydzień w tydzień to samo – druk, cięcie, pakowanie, rozwożenie po mieście
„Mała Polska” odbijana była na arkuszach formatu A3 dwustronnie zadrukowanych. Na arkuszu były więc albo dwa pojedyncze numery formatu A4 (o dwóch stronach), albo jeden numer podwójny (czterostronicowy). W obu przypadkach świeżo wydrukowany arkusz wymagał albo złożenia na połowę i przecięcia (numer pojedynczy), albo złożenia na połowę bez przecinania (numer podwójny).
Cięcie wykonywano zwykłym nożem kuchennym. Numer przywożony był z drukarni we wtorek wieczorem, a cięcie i pakowanie odbywało się w środę do południa. Trwało 3-4 godziny. Po przecięciu arkuszy lub tylko złożeniu ich na połowę pakowano egzemplarze MP według rozdzielnika dostarczanego wcześniej dwuosobowej ekipie wykonującej cięcie i pakowanie. Rozdzielnik zmieniał się z tygodnia na tydzień, gdyż zmieniała się także liczba zamawianych numerów. Zamówienia pochodziły z kilkunastu punktów odbioru, z których każdy miał swój kryptonim i oznakowanie umieszczane na przeznaczonej dla niego paczce.
Kolportaż nowego numeru MP rozpoczynał się w środę po południu. Nakład rozwożono firmowym fiatem 126p, który podstawiany był na umówione miejsce przez „mechanika” opiekującego się nim przez pozostałe dni tygodnia. Samochód odbierał od niego dyżurny kierowca rozwożący w danym dniu MP po mieście. Odpowiednio oznakowane paczki ładował do samochodu, a następnie rozwoził do 15-20 skrzynek kolportażowych – prywatnych mieszkań we wszystkich rejonach Krakowa – od Śródmieścia i Krowodrzy po Podgórze i Nową Hutę. Stamtąd dopiero paczki trafiały do różnych zakładów pracy, środowisk i instytucji.
Pierwszym samochodem firmowym MP był wysłużony mały fiat Masłowskiego.
Podarował go firmie, gdy kupił sobie nowy samochód. Potem do rozwożenia „Małej Polski”
zakupiony został drugi maluch, który zastąpił samochód poprzedni.
Cotygodniowy objazd wszystkich skrzynek kolportażowych trwał 4-5 godzin. Kierowca dostarczał do każdego punktu nowy numer MP, odbierał pieniądze za poprzedni i ewentualne zwroty. Trafiały też do niego informacje od autorów. Po zakończeniu objazdu kierowca odstawiał samochód w umówione miejsce, skąd zabierał go firmowy „mechanik”. Komuś innemu przekazywał pieniądze, zwroty i inne materiały otrzymane w punktach kolportażowych.
I tak powtarzało się to w kółko co tydzień przez sześć lat od marca 1983 do marca 1989 roku.
Taka podziemna popołudniówka
„Mała Polska” zawierała przede wszystkim krótką informację oraz informację skomentowaną często zakończoną celną pointą. Była też w niej mała publicystyka pisana
w formule Masłowskiego: „wyjdź na miasto i patrz szeroko, a wszystko może okazać się ciekawe dla tych, którzy do tej siermiężnej rzeczywistości zdążyli już przywyknąć”.
Formuła ta wymagała absolutnej zwięzłości. Każdy skrawek zadrukowanego papieru miał być nasączony treścią.
Spotkałem się z opinią, że „Mała Polska” była podziemną popołudniówką. W czasach PRL-u były to dzienniki ukazujące się po południu, co też decydowało o ich lżejszym profilu w odróżnieniu od gazet porannych, przedstawiających zasadniczy zestaw wiadomości na dany dzień. Popołudniówki powtarzały te wiadomości, starając się je jakoś uatrakcyjnić, a oprócz 15
tego serwowały czytelnikowi teksty bliskie życia, pisane z perspektywy tzw. prostego człowieka, opisujące rzeczywistość, w której obracał się „przeciętny Polak”. Był on na ogół złakniony wiadomości odideologizowanych – stąd kwitły w prasie popołudniowej działy obyczajowe, kulturalne, humor i satyra, a nawet kronika towarzyska.
Krakowską popołudniówką było „Echo Krakowa”, gdzie pracował Masłowski zanim w 1968 roku trafił do OBP. I choć, jak mi się zwierzał, „Echo” nie było szczytem jego kariery zawodowej, w tej formule dziennikarstwa osiągał mistrzostwo. I w tej formule pisał też MP.
W Polsce stanu wojennego był to strzał w dziesiątkę, ponieważ pod względem nasycenia „ideowością” prasa podziemna niemal dorównywała prasie reżimowej. Oryginalnym przykładem w tej dziedzinie był krakowski „Hutnik”, podziemne pismo „Solidarności” Huty im. Lenina, największego zakładu pracy ówczesnej Polski. W tekstach tej robotniczej gazety padało pod adresem komunistów wiele dosadnych epitetów, określeń często niecenzuralnych, a nazwiska ludzi władzy i nazwy własne związane z PRL-owskim reżimem pisane były z małej litery. „Hutnik” nie bez powodu nazywany był „Hutasem” nawet przez ludzi dla niego pracujących.
Profil MP: krótko i lekko o Krakowie, Polsce i świecie
„Mała Polska” pisana była językiem odideologizowanym, bardziej zwięzłym niż przeciętna solidarnościowa bibuła tamtego czasu. Przeważały lekkie, felietonowe teksty i komentarze. Dochodził do tego żart uliczny skrzętnie rejestrowany na łamach, a nawet żart absurdalny. W sprawach poważnych nie było w tekstach MP pryncypialności. Owszem, gazeta była nieprzejednanie antykomunistyczna, ale nie bezrefleksyjnie. To była najmocniejsza nasza broń – krótka, treściwa wypowiedź dziennikarska na aktualny
temat, zakończona dosadną, zapadającą w pamięć puentą.
„Mała Polska” dopracowała się z czasem wyrazistego, uporządkowanego układu tekstów odzwierciedlającego jej profil tematyczny. Numer rozpoczynały trzy stałe rubryki: „Z regionu”, „Z kraju” i „Ze świata”. Następnie szła mała publicystyka (informacje skomentowane, komentarze, krótkie artykuły publicystyczne, recenzje, felietony). Były też wiersze. Całość dopełniały podziemne nowości wydawnicze (książki, znaczki) oraz różne drobiazgi: dowcip, humor, satyra, zasłyszane, aforyzmy, złote myśli (cudze i własne).
Temu układowi odpowiadała ranga zamieszczanych wiadomości. Najważniejsza była informacja lokalna obejmująca Kraków i okolice. Wydarzenia relacjonowano z perspektywy opozycyjnej, zwłaszcza te rozgrywające się na ulicach miasta, tj. manifestacje i obchody. Miejscem ważnych wydarzeń był w tamtym czasie kościół mistrzejowicki, skąd przychodziły cotygodniowe, żywe korespondencje. Inne informacje lokalne pisali ludzie będący naocznymi świadkami opisywanych wydarzeń, bądź otrzymujący wiadomości z pierwszej ręki od ich uczestników. Dzięki temu każdy krakowianin czytający MP mógł się czuć dobrze poinformowany o sprawach lokalnych ważnych dla wrogów socjalistycznego ustroju.
„Mała Polska” pisała też o kraju i świecie, głównie o krajach bratniego obozu socjalistycznego, tzw. demoludach. Wiadomości pochodziły z nasłuchów tzw. polskojęzycznych radiostacji zagłuszanych przez państwowe służby, prasy podziemnej oraz reżimowej. Były to wiadomości powtórzone, drukowano je po obróbce redakcyjnej, aby dotarły do tych, którzy nie mieli możliwości słuchania Radia Wolna Europa, BBC czy Głosu Ameryki. Ci zaś, którzy słuchali tych rozgłośni, uzupełniali luki spowodowane zagłuszarkami.
Informację lokalną i ponadlokalną rozszerzały teksty publicystyczne, często na te same tematy. W komentarzach odredakcyjnych dowcipnie ujmowano sprawy poważne, a
tam gdzie dowcip nie pasował – jak w przypadku narodowych klęsk – oszczędzano czytelnikowi martyrologii, której dość było gdzie indziej. Dokumentowano wydarzenia historyczne oryginalnymi tekstami z epoki w rubryce „Dokumenty sprzed lat”. 16
Stałym obiektem kąśliwych uwag była reżimowa propaganda, czyli – jak je wówczas nazywano – środki masowego przekazu, ochrzczone przez podziemie przekaziorami pokazywane jako element tzw. frontu ideologicznego, gdzie walczy się nie o prawdę, lecz o socjalizm. Relacje z wszystkich papieskich pielgrzymek do Polski pełne były doniesień
rażąco sprzecznych z propagandą oficjalną, często też podważających wprost jej fałszerstwa.
W służbie narodu
Na poważnie pisano natomiast w MP o sprawach z pozoru błahych, odkrywając ich drugie dno, na przykład jakie efekty przyniesie reforma gospodarcza, gdy programowo niszczy się wszelką inicjatywę, nie tylko prywatną. Pisaliśmy o ludziach, którzy mimo ogólnego skundlenia, umieli zachować się godnie i z tego powodu zasługiwali na szacunek.
Wytrwale przypominaliśmy wydarzenia składające się na „białe plamy” w naszej historii, zarówno te starsze, w które obfitowały stosunki polsko-sowieckie (Katyń, 17 września 1939), jak i te najświeższe, m.in. kulisy wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia 1981. Przez ponad rok (kwiecień 1987-czerwiec 1988) ukazywał się w odcinkach przedruk wywiadu paryskiej „Kultury” z płk. Ryszardem Kuklińskim o PRL-owskiej machinie partyjno-wojskowej, która – jak dowodził pułkownik, jeden z najbliższych współpracowników Jaruzelskiego – uruchomiona została wbrew propagandowym zapewnieniom natychmiast po sierpniu 1980, by zdławić „Solidarność” i pozbawić Polaków wszelkich wolnościowych złudzeń 13 grudnia 1981.
Pojawiały się w MP Małe formy literackie – wiersze Ryszarda Krynickiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego, Artura Międzyrzeckiego, Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta – oraz różne drobiazgi wkładane między teksty większe i „na dopchanie” numeru, pracowicie i starannie dobierane przez Masłowskiego. To różne cytaty, sentencje, przysłowia komentujące rzeczywistość realnego socjalizmu.
Redakcyjna kuchnia
„Mała Polska” datowana była na poniedziałek – dzień zamknięcia numeru przez redakcję, a jej druk odbywał się we wtorki od rana do popołudnia i trwał 4-5 godzin. Nowo wydrukowany numer dostarczano wprost z miejsca druku do mieszkania, gdzie był cięty i pakowany.
Przygotowanie nowego numeru rozpoczynało się w czwartek od objazdu redakcyjnych skrzynek kontaktowych – mieszkań prywatnych w różnych częściach Krakowa. Tam odbierane były teksty bez kontaktu z autorami, którzy je wcześniej (anonimowo) dostarczali. Tam trafiały również honoraria autorskie do odbioru w ten sam sposób przez autorów.
Wiadomości spływały dodatkowo kanałami kolportażowymi – świeżo wydrukowany numer rozwożony był w środy, więc we czwartek docierała do redakcji korespondencja przekazywana redakcji przez kolporterów. Prace redakcyjne nad nowym numerem trwały do niedzieli, a w poniedziałek numer przepisywany był w zmienianym ciągle lokalu redakcyjnym na matryce. W poniedziałek wieczór lub we wtorek rano dwa komplety matryc przekazywane były do druku.
W krajowej podziemnej czołówce
„Mała Polska” była jednym z najbardziej regularnych i najdłużej wydawanych podziemnych pism solidarnościowych w kraju, należącym do czołówki 4-5 tytułów o najwyższej numeracji bieżącej. W okresie 1983-89 wydaliśmy 291 numerów. Dla porównania warszawski „Tygodnik Mazowsze”, największe ówczesne pismo podziemnej „Solidarności”, wydał 290 numerów.
Równolegle z MP, od czerwca 1984 do czerwca 1985, nakładem firmy Mała Polska, ukazywało się „Archiwum Współczesne”, miesięcznik o profilu publicystycznym (16 stron 17
druku formatu A4) redagowany samodzielnie przez Masłowskiego, dokumentujący polską codzienność. Ukazało się 8 numerów.
Co wybrać: „Życie Warszawy” czy „Małą Polskę”?
Moja praca „na pełny zegar” dla Małej Polski nie zwalniała mnie bynajmniej od pracy na pierwszym etacie dla Ośrodka. Po szczęśliwej dla mnie, pozytywnej weryfikacji, kontynuowałem zatrudnienie w OBP, choć już w trochę zmienionych warunkach. Pozytywnie zweryfikowany został też Masłowski, ale po weryfikacji przestał być kierownikiem pracowni i moim bezpośrednim przełożonym. Zastąpił go na tym stanowisku nowo przyjęty do pracy Maciek Chrzanowski. Czułem, że Masłowski odczuwa ambicjonalnie swoją degradację, chociaż nie dawał tego po sobie poznać. Ja w tej degradacji dostrzegałem pozytywną stronę – Masłowski mógł poświęcić się bardziej „Małej Polsce”.
Praca naukowa w Ośrodku polegała na wykonywaniu analiz zawartości gazet na zamówienie formułowane na początku roku przez dyrektora OBP i rozliczane przez niego przy końcu roku. Pisało się tzw. raport, który był podsumowaniem analizy. Coroczne opracowania wzbogacały ośrodkową bibliotekę, były też materiałem empirycznym wykorzystywanym w publikacjach do „Zeszytów Prasoznawczych” – kwartalnika naukowego wydawanego w Krakowie poświęconego prasoznawstwu.
Była to – jak mówił Masłowski – tzw. bieżączka, bo każdy pracownik naukowy OBP niezależnie od tych prac miał podstawowy obowiązek – pisać doktorat. Ośrodek cierpiał bowiem na brak kadry naukowej, nad czym cały czas bolał profesor Pisarek, dając każdemu nowo przyjętemu „naukowemu” przepisowe 7 lat na napisanie pracy doktorskiej pod groźbą zwolnienia. A szczęśliwej ręki do ludzi nie miał. Co rusz okazywało się, że przyjęty przez niego do pracy w OBP nowy magister terminowo wykonuje „bieżączkę”, ale doktorem zostać w terminie zupełnie się nie stara.
Dotknęło to i mnie. Moje siedem lat na zrobienie doktoratu mijało w 1984 roku. W tym czasie pochłonęła mnie już na dobre „Mała Polska”. Każdego roku po odbębnieniu obowiązkowej „bieżączki” i obsłużeniu MP niewiele czasu zostawało mi na doktorat. Pisałem na temat zamulania przekazu prasowego materiałami rocznicowymi przypominającymi wydarzenia z przeszłości. Chodziło mi o zweryfikowanie hipotezy postawionej intuicyjnie, iż w okresach kryzysów politycznych w PRL (1956, 1968, 1970, 1976, 1981), kiedy prasa musiała informować o doniosłych aktualnie wydarzeniach, z gazet znikały rytualne materiały rocznicowe, których publikowano zdecydowanie mniej, a ponadto ich miejsce zajmowały teksty o rocznicach dotąd pomijanych. Praca miała pokazać to zjawisko w ujęciu statystycznym na przykładzie ogólnopolskiego dziennika „Życie Warszawy”.
Ku memu przestrachowi dostrzegłem w pewnym momencie, że z „Życiem Warszawy” zaczyna wygrywać „Mała Polska”. Mimo wysiłku z mojej strony mój doktorat ślimaczył się. Patrzył na to ze smutkiem Profesor, który szczerze mi kibicował.
Nowy „naukowy” – doktor Bralczyk
A w naszej pracowni pojawił się nowy „naukowy” – doktor Jerzy Bralczyk. Przyjęliśmy go ciepło – było z kim podyskutować o kreowaniu nierzeczywistego świata przez partyjno-rządową propagandę w PRL zastępującą Polakom świat rzeczywisty. To był główny wątek pracy habilitacyjnej pisanej w OBP przez Bralczyka i jeden z żelaznych wątków na łamach „Małej Polski”.
Wobec przyjemności intelektualnej obcowania z Bralczykiem mniej liczyła się dla mnie jego przynależność do PZPR, choć była to bolesna dla mnie zadra w naszej znajomości. Z Bralczykiem doszedłem do dużej zażyłości, która pozwalała mi inicjować takie oto dialogi:
Ja: Bralczyku, kiedy oddasz swoją czerwoną książeczkę?
On: Władziu, jak tylko napiszę habilitację. 18
Kiedy praca habilitacyjna była już przez niego napisana, pytałem znowu:
Ja: Bralczyku, kiedy oddasz swoją czerwoną książeczkę?
On: Władziu, jak tylko obronię habilitację.
Kiedy Bralczyk habilitację obronił, opuścił naszą pracownię – awansował na sekretarza naukowego OBP i został przeniesiony na górę do gabinetu prof. Pisarka na drugie piętro. Nie zadałem mu już więcej swojego tendencyjnego pytania o jego czerwoną książeczkę. Zresztą nie miałby już komu jej zwrócić. Sztandar PZPR został wyprowadzony z Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie w styczniu 1990 roku. Bralczyk zachował dzięki temu przy sobie historyczny gadżet o dużej dla niego – jak odbieram to dzisiaj – wartości sentymentalnej.
Odszedłem, bom musiał…
Profesor Pisarek rozwiązał ze mną umowę o pracę na jesieni 1984 roku. Nie sądzę, żeby zasadniczym powodem była moja opisywana tutaj działalność przestępcza, czego co najwyżej mógł się mgliście domyślać. Dżentelmeńska umowa z Profesorem przewidywała moje odejście z OBP w przypadku niezrobienia doktoratu w siedem lat. Były, co prawda, w historii Ośrodka aż cztery wyjątki od takiego finału, nie czułem się jednak szczególnie pokrzywdzony, raczej zdołowany.
Po odejściu z Ośrodka znalazłem sobie jakąś pracę, ale zajmowałem się głównie „Małą Polską”. Z tego powodu na co dzień miałem kontakt z Masłowskim, który przekazywał mi czasami wieści z Ośrodka. Spotykałem się też z Adamem Świdą wprowadzonym przez Masłowskiego do zespołu MP.
„Mała Polska” szła dobrze. Jej średni nakład jednorazowy osiągał 1-2 tys. egzemplarzy, a nakłady najwyższe – ponad 3 tys. egzemplarzy – osiągnęła MP w jesieni 1984 po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki.
Było tak dobrze, że w 1985 roku powróciłem do pisania doktoratu, co dawało perspektywę powrotu do Ośrodka.
Chcesz poczytać – płać!
Zadawałem sobie oczywiście pytanie, kto „Małą Polskę” czyta, co trudno było ustalić tak wtedy, jak i dzisiaj. Wydaje mi się, że wśród publiczności czytającej MP przeważały krakowskie środowiska akademickie (AGH, UJ, PAN ), inteligencja techniczna krakowskich zakładów pracy (Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Przemysłu Budowy Urządzeń Chłodniczych „Cebea” w Krakowie, Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego, Instytut Obróbki Skrawaniem, Huta im. Lenina). „Mała Polska” docierała też poza Kraków – do różnych miejscowości w Małopolsce, na Śląsk (Rybnik) i, oczywiście, do Warszawy.
MP trafiała do tajnych struktur „Solidarności” za pośrednictwem tzw. Sekretariatu, tj. powstałego w 1982 roku systemu łączności Regionalnej Komisji Wykonawczej „S” Małopolska z działaczami „S” (również ukrywającymi się) oraz z ogólnopolską Tymczasową Komisją Koordynacyjną „S” i z zagranicą. „Mała Polska” wpuszczana była na bieżąco w kolportażowe kanały na zagranicę. W ten sposób wydostawała się za granicę – do Brukseli,
Londynu i Waszyngtonu. Bardzo szybko docierała do Monachium – do Radia Wolna Europa, które czerpało z niej wiadomości do swych audycji.
Według Andrzeja Łaptasia, pracownika PAN koordynującego w latach 80. dostawy podziemnej prasy do Sekretariatu, niektórzy odbiorcy MP dopominali się o nią, a opinia o piśmie była na ogół dobra – mówiono, że jest ciekawie pisana, choć ludzi związanych z RKW „S” Małopolska czasem denerwowała swoją „niezależnością”. 19
Bez wątpienia cechą „czytelniczą” wyróżniającą MP spośród innych podziemnych tytułów była odpłatność – za dostarczane numery trzeba było płacić, co wówczas nie było powszechne. I paradoksalnie, przywiązywało to czytelników do pisma. Jest ono do dziś pamiętane jako podziemna gazetka o nie najlepszej jakości druku, bardzo regularna, zwięzła, dowcipna i… odpłatna.
Różne oblicza „konspiry”
Ryzyko wpadki zwiększało się wraz z przyjmowaniem do pracy w MP nowych ludzi. Nie bez oporów z ich strony wprowadzałem w firmie Mała Polska elementarne zasady konspiracji.
Po pierwsze, nowi ludzie pracują wyłącznie w jednym z trzech pionów: redakcja, druk, kolportaż. Po drugie, osoba pracująca dla firmy powinna znać wyłącznie ludzi, z którymi robi coś wspólnie. Po trzecie, ludzi pracujących dla firmy obowiązuje całkowity zakaz rozpowszechniania „Małej Polski” na własną rękę.
W połowie lat 80. bardzo dużą pomocą w zachowywaniu zasad konspiracji była książeczka Mały konspirator. Postarałem się o przepisanie jej i powielenie na użytek własny MP, aby każdy nowo pozyskany człowiek przeczytał i bezwzględnie stosował zawarte w
niej „przykazania”, tak jak zresztą i ja.
Ale i tak nie ominęły nas małe – na szczęście – kłopoty spowodowane działalnością wiadomych służb. Na wiosnę 1985 roku Służba Bezpieczeństwa przeprowadziła rewizję w mieszkaniu Masłowskiego i Ireny Molasy. W krytycznym momencie Irena nie straciła zimnej krwi i kiedy funkcjonariusze dobijali się do drzwi, ona spuszczała trefne materiały na sznurku na balkon sąsiada mieszkającego piętro niżej. Inne zapakowała do tornistra 10-letniej córki, która wychodziła właśnie do szkoły. Już podczas rewizji udało się jej jeszcze jakimś cudem w ciągu paru sekund podać przez drzwi świeżo napisane matryce najnowszego numeru „Małej Polski”, po które właśnie przyszedłem, nie wiedząc co się dzieje. Powodem rewizji nie była jednak działalność Masłowskiego i „Mała Polska”, lecz sprawy, w które zaangażowana była Irena, od kilku lat podpora redakcji podziemnego pisma „Myśli Nieinternowane”. Jak się okazało potem rewizja nie miała związku również i z tym pismem.
Nie znaczy to, że „Małą Polską” nie zajmowali się na bieżąco specjaliści Służby
Bezpieczeństwa. Na 21 kwietnia 1986 roku datowany jest dokument znajdujący się w krakowskim Instytucie Pamięci Narodowej podpisany przez naczelnika Wydziału III-1 Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie Wiesława Hryniewicza Informacja dot. nielegalnych grup w obiektach i środowiskach ochranianych przez Wydział III-1 (sygn. akt IPN Kr 056/108 t. 2, k. 223). Czytamy w nim: W środowisku krakowskiej oświaty działa samodzielnie bezimienna grupa o zasięgu międzyregionalnym, skupiająca osoby ze środowiska nauczycielskiego, która poprzez wydawanie własnego organu wydawniczego pod tytułem „Mała Polska” oddziałuje na środowisko inteligenckie, studenckie i młodzieżowe. Treść tego pisma wymierzona jest przeciwko podstawowym pryncypiom naszego ustroju. W sposób dosadny, a niejednokrotnie prostacki ośmiesza się w nim działania przywódców partyjnych i państwowych każdego szczebla. atakowany jest system oświaty PRL jako skostniały i zmierzający do ateizacji młodzieży. Poszczególne artykuły wymierzone są przeciwko sojuszowi Polski z ZSRR. Pismo kolportowane jest w środowisku oświaty i ma na celu wrogą indoktrynację młodzieży i kadry nauczającej. Prostota pisma powoduje, iż ono jest łatwo przyswajalne przez młodzież niezależnie od stopnia wykształcenia. Ukazuje się raz w tygodniu.
Jak widać, z naszego punktu widzenia, recenzja zupełnie przyzwoita i trafna z wyjątkiem tego, iż SB błędnie wiązała MP ze środowiskiem nauczycielskim. 20
Prawdziwa tragedia – Duży Władek odchodzi na zawsze
Gdy spokojnie zagłębiałem się w materiały rocznicowe w „Życiu Warszawy” w nadziei, że na przekór wątpiącym zrobię jednak doktorat, przyszła ta najczarniejsza wiadomość. Władek Masłowski zmarł nagle na zawał serca. Stało się to 24 kwietnia 1986 roku. Widziałem się z nim dwa dni wcześniej po jego pierwszym zawale, z którego jakoś wyszedł. Nazajutrz miał przyjść do pracy. Wiadomość o jego śmierci przekazał mi Adam Świda.
Po wyjściu z szoku zadałem sobie pytanie – co dalej? Stanąłem przed brutalnym wyborem: doktorat czy knucie? „Życie Warszawy” czy „Mała Polska”? Po ciężkim namyśle wybrałem „Małą Polskę”. Nie chciałem zaprzepaścić dzieła Dużego Władka. Swój doktorat odłożyłem do emerytury.
Władysław Masłowski spoczął w grobowcu rodzinnym na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. „Małą Polskę” redagował do ostatnich chwil życia, tj. do numeru 16/154 z 21 IV 1986. Zostawił ją na kolejne 137 numerów, które powstały później. Ostatnie zredagowane przez niego numery MP włożył mu do trumny jego syn Tomek.
Dzieci ojca-założyciela kontynuują jego dzieło
Już wtedy, jak wspomniałem wcześniej, po trzech latach działalności, znaleźliśmy się w ścisłej krajowej czołówce pism podziemnych ocenianych pod kątem regularności ukazywania się, punktualności i liczby wydanych numerów. Według „Tygodnika Mazowsze” z 16 stycznia 1986 znaleźliśmy na koniec 1985 roku na piątym miejscu w Polsce, po wrocławskim „Z dnia na dzień” oraz trzech tytułach warszawskich: „Wiadomościach” „Woli” i „Tygodniku Mazowsze”. Ta kolejność przez następne lata nie uległa zmianie. Zestawienie nie uwzględnia nakładu i zasięgu czytelniczego, niemniej jednak tak wysoka numeracja bieżąca jest naszym sporym osiągnięciem.
Po śmierci Masłowskiego nieco więcej czasu poświęcałem sprawom redakcyjnym. Omawiałem każdy numer MP z Ewą Ryłko przed lub po druku, starając się utrzymać linię
pisma, wyłapywać błędy i inne potknięcia. Pisałem też teksty własne, informacyjne
i publicystyczne, zwłaszcza dotyczące reżimowych środków masowego przekazu. Poza tym nadal zawiadywałem drukiem i kolportażem.
Ewa okazała się najcenniejszym nabytkiem Masłowskiego. W latach 80. studiowała socjologię na UJ. Wtedy zgłosiła się do niego na nadobowiązkowy lektorat ze stenografii, objawiając duże uzdolnienia w tej dziedzinie. Władek nabrał do niej zaufania i zlecił jej przepisywanie na matryce zredagowanych przez siebie i finalnie złamanych numerów MP podczas papieskiej pielgrzymki do Polski w czerwcu 1983 roku.
Kiedy wiosną 1985 roku po rewizji Masłowski został zatrzymany na 48 godzin, mieliśmy ciężki dylemat, czy robić kolejny numer MP, ze względu na zaistniałe zagrożenie. Ewa nie miała najmniejszych wątpliwości, że tak – przede wszystkim, aby pokazać SB, że „Mała Polska” ukazuje się bez najmniejszego opóźnienia, mimo iż Masłowski siedzi. Wtedy zredagowała za niego jeden lub dwa numery, i to tak dobrze jakby zrobił to on sam.
Podobna sytuacja zaistniała po śmierci Masłowskiego w kwietniu 1986 roku. Stanęliśmy przed trudnym wyborem: kontynuować pismo bez jego ojca-założyciela czy nie?
Ustaliliśmy, że nie przerywamy przestępczej działalności, bo tak pewnie chciałby Duży Władek. Od tej chwili jego redakcyjne obowiązki przejęła Ewa. Wykonywała ona częściowo pracę redaktora naczelnego oraz sekretarza redakcji, a oprócz pisania matryc, zaczęła też pisać teksty własne.
Blef Kiszczaka nie zadziałał
„Mała Polska” przez sześć lat ukazywania się nie miała żadnych kłopotów ze Służbą Bezpieczeństwa, co przydarzało się innym podziemnym wydawnictwom. Jednak w jesieni 21
1986 roku zapukali do moich drzwi dwaj smutni panowie z SB. Powiedzieli, że są tylko listonoszami, wręczyli wezwanie, i uprzejmie zaprosili na przesłuchanie na komendę przy ul. Mogilskiej za dwa dni. Ponieważ nie chcieli zabrać mnie od razu ani robić u mnie przeszukania, nie za bardzo się przestraszyłem. Na przesłuchanie przyjechałem samochodem, bo uznałem, że gdybym poszedł piechotą, byłbym gotów tam zostać. A przecież miałem co robić.
Na szczęście sprawa rozeszła się po kościach. Dwaj SB-ecy, klasycznie – „dobry” i „zły”, oświadczyli mi, że zadaję się z bardzo nieodpowiednimi ludźmi, narobię sobie tym kłopotów, wszystko o mnie wiedzą, więc niech się przyznam. Ja podziękowałem za troskę i obiecałem, że zmienię towarzystwo. Chcieli jednak nazwisk, a tych im oczywiście nie zamierzałem podać, zgodnie z nakazami Małego konspiratora. Wtedy „zły” postraszył, że mogę zostać u nich na dłużej. Trudno, odpowiedziałem, jak trzeba, to trzeba. Aby mnie przestraszyć jeszcze bardziej, popisał się swoją wiedzą o mnie: my wiemy na przykład, że pan studiuje socjologię na UJ. Wtedy przestałem się bać: owszem, studiowałem, ale psychologię (to był mój drugi kierunek studiów, które kończyłem 10 lat po pierwszych – historii). Więc coś tam o mnie wiedzieli, ale zdecydowanie nie wszystko, jak mi chcieli wmówić. W końcu kazali mi się zabierać do domu.
Nazajutrz generał Kiszczak ogłosił w telewizji amnestię dla „politycznych”. Akcja przesłuchiwania podejrzanych, o których SB coś tam wiedziała, że knują, ale nie znała szczegółów, poprzedziła tę amnestię. Była blefem obliczonym na wydobycie informacji od ludzi dotąd nierozpracowanych. I w kilkudziesięciu przypadkach ten blef okazał się skuteczny. My zaś po kilkutygodniowym okresie zwiększonej czujności powróciliśmy do utartych schematów działania.
Nadchodzi koniec
Po odejściu Dużego Władka Ewa zajęła po części jego miejsce. Ja sprawowałem od tej chwili tzw. nadzór ogólny nad redakcją, ona zaś przygotowywała numer, czyli utrzymywała kontakt z autorami, obsługiwała skrzynki kontaktowe, pisała teksty, redagowała, przepisywała nowy numer na matryce, które potem oddawała do druku. Ewa prowadziła też księgowość. Resztą zajmowałem się ja.
Wspólnie z Ewą zrobiliśmy jeszcze ponad sto numerów „Małej Polski”. Szło nam nieźle. Powiem, że podczas kolejnej, trzeciej już pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w czerwcu 1987 roku MP znowu przekształciliśmy w dziennik. Numery te poprzedzone zostały numerem podwójnym wydrukowanym na kartonie, który stanowił okładkę dla kompletu 7 numerów „papieskich”. Teraz jednak były one dostarczane odbiorcom codziennie, a nie z dwutygodniowym poślizgiem jak w 1983 roku.
Wiadomo było, że dobrze sprzedawały się podziemne kalendarze. Postanowiliśmy taki wydać. Potrzebna była do tego lepsza technika drukarska od tej, którą dysponowaliśmy. Dlatego „Kalendarz Małej Polski na rok 1988” wykonali na nasze zlecenie techniką „sita” naświetlanego fotograficznie drukarze zaprzyjaźnionego pisma „Promieniści”. Na rewersie kartonowego kalendarza formatu A3 umieściliśmy fragmenty wywiadu ze mną jako współzałożycielem, redaktorem i wydawcą „Małej Polski”, jaki powstał na jesieni 1987 roku z okazji piątej rocznicy ukazywania się MP. Występując anonimowo przedstawiłem w nim historię pisma i podziemną firmę Mała Polska. Tekst miał trafić do paryskiej „Kultury”, ale nie został nigdzie opublikowany.
Reagowaliśmy na bieżące zawirowania polityczne w PRL, dostosowując do nich nasz cykl wydawniczy. W maju 1988 roku „Mała Polska” po raz trzeci wychodziła częściej niż raz w tygodniu. W czasie kwietniowych strajków w Hucie im. Lenina wydaliśmy dwa specjalne numery strajkowe MP datowane na 3 maja i na 5 maja 1988. 22
Ale z końcem czerwca 1988 roku musieliśmy po raz pierwszy w historii pisma ogłosić wakacyjną przerwę. Dotąd było to nie do pomyślenia, bo jako profesjonaliści nie wyobrażaliśmy sobie, żeby poważna firma przerywała działalność z powodu wakacji. To, jak się później przekonałem, był pierwszy sygnał nadchodzącego końca. Kolejnym było odejście pod koniec 1988 roku Ewy Ryłko, która miała zostać matką i pod tym kątem ustawiała swe plany życiowe. Tym i innymi ograniczeniami wymuszona została zmiana częstotliwości ukazywania się MP – od września 1988 stała się ona dwutygodnikiem. Pociechą dla mnie było to, że miała podwójną objętość (4 strony formatu A4), i że była o wiele lepiej drukowana z użyciem techniki naświetlania „sita” z klisz fotograficznych. Druk na moje zlecenie wykonywali ludzie z „Promienistych”.
Zamykam „Małą Polskę”
Od końca 1988 roku „Małą Polską” zawiadywałem sam. Zespół kurczył się, nowych ludzi nie przybywało. Redagowałem i pisałem teksty, kierowałem drukiem i kolportażem. Równolegle zacząłem tworzyć wydawniczą firmę „naziemną”, która miała być przykrywką dla firmy podziemnej. Tak powstała spółka z ograniczoną odpowiedzialnością „Głos”, powołana na fali przedsiębiorczości wznieconej słynną ustawą Wilczka o działalności gospodarczej.
Wkrótce okazało się, że formuła „Małej Polski” wyczerpała się. Pismo było za małe, żeby sprostać nowym warunkom. Nadeszły zaś czasy, kiedy pisma podziemne, choć nadal nielegalne, działały półjawnie, druk offsetowy był coraz łatwiej dostępny, a autorzy zaczęli podpisywać swoje teksty prawdziwymi nazwiskami. My zaś do końca przestrzegaliśmy zasad konspiracji. Zdałem sobie sprawę, że w tej sytuacji „Mała Polska” mogłaby utrzymać się na rynku, ale jako normalny, lokalny tygodnik miejski, wywodzący się z podziemia i kupowany przez zdobytych w podziemiu czytelników. Zamysł imponujący, ale bez szans na realizację bez Masłowskiego. Z Dużym Władkiem mogło się udać.
I tak po niemal sześciu latach cotygodniowego wydawania MP i wypuszczeniu 291 numerów postanowiłem zakończyć przedsięwzięcie. Ostatni numer MP 4/289 ukazał się z datą 27 II 1989 roku. Zamieściłem w nim tekst odredakcyjny, mówiący o zakończeniu wydawania „Małej Polski” datowany na 3 marca 1989.
W tym swoistym nekrologu napisałem: Obecnie nastał czas „Solidarności” jawnej. Mała Polska jako pismo podziemne kończy swój żywot. Trwanie w podziemiu ma swe zalety i wady. Trudniej zdobyć informacje, ludzi, technikę. aby uzyskać jakieś efekty, trzeba pracować w normalnych mniej więcej warunkach”. Tekst podpisałem: „Redakcja Małej Polski.
Poinformowałem czytelników o powstaniu w Krakowie podziemnego, ale już prawie jawnego pisma „Czas Solidarności”, do którego redakcji wszedłem, i które poleciłem odbiorcom „Małej Polski”.
Rząd Mazowieckiego oddał każdemu, na co zasłużył
Tak zakończyła działalność podziemna firma Mała Polska, która powstała sześć lat wcześniej jako owoc przestępczej działalności dwóch pracowników naukowych krakowskiego Ośrodka Badań Prasoznawczych – a mniej oficjalnie Dużego Władka i Małego Władka. Zgodnie z pierwotnym zamysłem Dużego Władka majątek po niej podzieliliśmy z Ewą Ryłko między znanych nam udziałowców. Majątkiem tym było kilka starych maszyn do pisania i zdezelowany fiat 126p, który sprzedaliśmy. Mnie przypadł dodatkowo cały sprzęt drukarski MP. Zadołowałem go w piwnicy, pocieszając się w złych chwilach, że jednak coś z podziemia wyniosłem. Od wiosny 1989 roku do końca lat 90. cała drukarnia MP przeleżała w mojej piwnicy, skąd trafiła do Fundacji Centrum Czynu Niepodległościowego przy ul. Syrokomli 21 w Krakowie. Obecnie jest tam eksponowana. Służy również do pokazów druku bibuły z lat 80. 23
Inni koledzy, dziennikarze z prasy reżimowej, nieparający się w latach 80. wytwarzaniem bibuły, wynieśli z tego okresu trochę więcej. Jako beneficjenci akcji prywatyzacji gazet pozostałych po PRL-u, przeprowadzonej przez rząd Tadeusza Mazowieckiego, stali się wkrótce współwłaścicielami trzech miejskich gazet codziennych wychodzących w Krakowie („Gazeta Krakowska”, „Dziennik Polski”, „Echo Krakowa”) razem z ich całym majątkiem ruchomym i nieruchomym. Dzięki temu niektórzy z nich pracujący także po 13 grudnia 1981 w sławetnym „Gadzim Echu” mogli przesiąść się w krótkim czasie ze swoich fiatów 126p do nowych, szykownych jak na owe siermiężne czasy, samochodów marki hyundai.
Nowe pismo w starej formule
„Mała Polska” odżyła na chwilę po kilku latach. W 1994 roku udało mi się założyć krakowski Tygodnik Miejski „Naprzeciw”, którego byłem współwłaścicielem i redaktorem naczelnym. W odredakcyjnym tekście „Naprzeciw teraźniejszości”, zamieszczonym w pierwszym numerze nowego pisma, przypomniałem „Małą Polskę” i jej twórcę Władysława Masłowskiego. Zadeklarowałem, że powołujemy do życia gazetę nawiązującą do tamtej sprzed lat. I rzeczywiście, tygodnik w sposobie redagowania i łamania przypominał MP. Współtworzyli go ze mną niektórzy weterani z „Małej Polski”.
Nowe pismo nie miało jednak odpowiedniego finansowania, co legło u podstaw decyzji o zaproponowaniu Gminie Kraków objęcia 51 proc. udziałów w wydającej je spółce z o.o., ale i to okazało się niewystarczające. KTM „Naprzeciw” ostatecznie przestał wychodzić w listopadzie 1997 roku.
„Mała Polska” – życie po życiu
Ale to jeszcze nie koniec tej historii. Mimo mojego rozstania z Ośrodkiem Badań Prasoznawczych przewinął się on jeszcze dwukrotnie w moich poczynaniach związanych z „Małą Polską”. W 1994 roku na zaproszenie profesora Pisarka zawitałem po 10 latach do OBP z odczytem o „Małej Polsce”. Efektem tego wystąpienia był tekst mojego autorstwa o MP w Zeszytach Prasoznawczych z 1995 roku (nr 1-2 i 3-4) będący streszczeniem niepublikowanego dotąd wywiadu ze mną z 1987 roku z okazji 5-lecia MP.
Po blisko piętnastu latach od tego wydarzenia z kolei ja zaprosiłem Profesora na sesję edukacyjno-historyczną w 25. rocznicę ukazania się pierwszego numeru „Małej Polski” i 22. rocznicę śmierci Władysława Masłowskiego. Sesja ta była zwieńczeniem projektu reedycji MP zrealizowanego dzięki programowi ministerstwa edukacji „Patriotyzm Jutra”.
Na pomysł odtworzenia wszystkich 291 numerów „Małej Polski” wpadłem na wiosnę 2007 roku podczas przygotowań do obchodów 25-lecia powstania zaprzyjaźnionego kiedyś z „Małą Polską” podziemnego „Hutnika”. Zdałem sobie od razu sprawę, że nie może to być typowy reprint, ponieważ skanowanie oryginalnych numerów MP nie gwarantowało zadowalającej czytelności wydruku finalnego. Stąd koncepcja reedycji, a nie reprintu, co oznaczało konieczność wpisania tekstu wszystkich numerów do komputera, a następnie złożenie ich na wzór oryginału. Po rozeznaniu okazało się, że do przepisania jest ok. 1700 stron maszynopisu znormalizowanego. Pozostało zorganizować na to pieniądze.
Pomyślałem jednak, że mogą to wykonać nieodpłatnie gimnazjaliści na zajęciach z informatyki. Tak też się stało. Uczniowie czterech klas krakowskiego Gimnazjum nr 1 przy ul. Bernardyńskiej za zgodą dyrektora Mariusza Graniczki i pod okiem dwojga nauczycieli informatyki przepisali „Małą Polskę” z zachowanych egzemplarzy archiwalnych.
Do reedycji MP przekonałem Ewę Ryłko i Adama Świdę, z którymi zeszliśmy się po wielu latach niewidzenia. Byliśmy zgodni, że nasze przedsięwzięcie powinno mieć również cel edukacyjny. Stąd pomysł zorganizowania sesji edukacyjno-historycznej wspólnie z Fundacją Centrum Czynu Niepodległościowego w Krakowie. 24
Na sesji wystąpiła m.in. Ewa Zając z Krakowskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Zadałem jej pytanie, czy sześć lat nielegalnego wydawania „Małej Polski” bez wpadki było, jej zdaniem, wynikiem przestrzegania przez nas zasad konspiracji, czy może „odpuszczenia” MP przez Służbę Bezpieczeństwa?
Odpowiedziała, że ocena z konieczności oparta być musi tylko na zachowanych dokumentach archiwalnych SB będących teraz w posiadaniu IPN, a dotyczących pracowników Ośrodka Badań Prasoznawczych. Część większego zespołu akt została zniszczona w grudniu 1989 roku „w jednostce operacyjnej”, czyli bez przekazywania do archiwum Wydziału III Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie zajmującego się opozycją. To czas „palenia teczek” przez SB – specjalnej akcji gen. Kiszczaka będącego ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W zasobach archiwalnych Instytutu znajduje się informacja, że zniszczono w tym czasie akta ze sprawy operacyjnego rozpracowania (SOR) „Badacze”, w których wymienieni zostali pracownicy Ośrodka Badań Prasoznawczych Adam Świda, Maciej Pawłowski, Władysław Tyrański oraz niezatrudnieni w OBP Tomasz Masłowski i Ewa Ryłko. Były to osoby albo biorące bezpośredni udział w wydawaniu MP, jak Ewa Ryłko i ja, albo współpracujące z Masłowskim – jego syn Tomek, Adam Świda i Maciek Pawłowski. Sam Masłowski nie został wymieniony, bo już nie żył.
Tak więc – powiedziała Zając – SB gromadziła informacje operacyjne o domniemanych twórcach „Małej Polski”. Z tych i innych dokumentów SB zachowanych w IPN wynika, że informacje te są początkowo mało precyzyjne i wiążą MP ze środowiskiem nauczycielskim. Rutynowe rozpracowanie pisma przez Wydział III WUSW w Krakowie uniemożliwił jednak brak personalnego powiązania MP z podziemnymi strukturami „Solidarności”, gdzie SB miała swoich licznych agentów. W 1987 roku SB już wie, że twórcy „Małej Polski” wywodzą się z krakowskiego środowiska dziennikarskiego. Ale wtedy miało się już ku „Okrągłemu Stołowi” i być może SB nie opłacało się podejmować żadnej akcji przeciw dobrze zakonspirowanej firmie.
Potwierdziłem, że w firmie Mała Polska obowiązywały egzekwowane przeze mnie
ostre konspiracyjne rygory. Trzy jej działy, tj. redakcja, druk i kolportaż pracowały oddzielone od siebie. Tylko ja miałem bezpośredni kontakt z osobami kierującymi tymi działami, a z pozostałymi kontaktowałem się osobiście tylko w przypadku bezwzględnej konieczności. Nie znał tych kontaktów Masłowski, który zawiadywał redakcją, i którego trzeba było chronić najbardziej.
Na sesji wypowiedział się też prof. Pisarek, który położył nacisk na funkcję perswazyjną, jaką przede wszystkim realizowała solidarnościowa bibuła w PRL. Jeśli zatem słuszny był kierunek przemian, który dziennikarsko wspierała „Mała Polska” – a słuszności tej dowodzi obecna rzeczywistość – to pismo wypełniało, według niego, swoje podstawowe założenia, chociaż można mieć wątpliwości, czy kreowany w MP obraz rzeczywistości był pełny.
Polemizowałem z Profesorem, twierdząc iż dokonania dziennikarzy podziemnych docenić trzeba nie tylko dlatego, że walczyli – jak widzimy to dzisiaj – o słuszną sprawę. Walczyli też o prawdę, stając do nierównej konfrontacji z dziennikarzami reżimowymi, dysponującymi wszystkimi możliwymi narzędziami pracy, których zupełnie pozbawieni byli ludzie uprawiający ten zawód w podziemiu. To oni – powiedziałem – przeciwstawiali się skarleniu profesji dziennikarskiej w PRL, a jednym z nich był bez wątpienia Władek Masłowski.
Reedycja MP – papierowa i w Internecie
Tego samego dnia, przed południem, dokładnie w dniu 22. rocznicy śmierci Masłowskiego, uczestnicy sesji spotkali się przy grobie Władka na cmentarzu Rakowickim. 25
Tam właśnie pokazałem po raz pierwszy materiały sesyjne zawierające reedycję wszystkich 291 archiwalnych numerów „Małej Polski” odtworzonych graficznie zgodnie z pierwowzorem, przygotowane przeze mnie do druku. Było to tylko sygnalne wydanie reedycji MP w nakładzie 10 egz., stanowiące ukoronowanie naszej rocznej pracy nad odtworzeniem
pisma – książka objętości 656 stron druku formatu A4, choć robiąca wrażenie na uczestnikach sesji, zawierała tylko skąpy wstęp historyczny ograniczający się do wymienienia nazwisk ludzi „Małej Polski”. Nie miała indeksów.
Właściwa reedycja „Małej Polski” zaistniała dwa lata później, w 2009 roku, w nakładzie 100 egz., na 20-lecie zamknięcia MP na przełomie lutego i marca 1989. Napisałem do tej książki, a właściwie księgi liczącej 798 stron druku formatu A4, obszerny wstęp „Bibuła po krakowsku”, gdzie pokazałem polską podziemną gazetę lat 80. od podszewki. Dodałem do tego: reedycję 7 numerów pisma „Na Stronie”, niepublikowany nigdzie wywiad ze mną z 1987 roku „Mała firma i wielka sprawa” oraz indeksy – osobowy, rzeczowy i geograficzny do całości.
Ponadto w Internecie umieszczona została strona poświęcona MP o adresie <www.malapolska.org>, gdzie znalazły się wszystkie odtworzone numery ”Małej Polski” oraz inne materiały z nią związane.
Napisałem we wstępie do papierowej reedycji MP, że polecamy ją przede wszystkim młodzieży, zwłaszcza tej niestroniącej od historycznej wiedzy źródłowej, jak i wszystkim, którzy dzisiaj nostalgicznie i naiwnie upiększają epokę PRL-u. Przypomniałem, że na wydanie drukiem (oraz, oczywiście, w Internecie) czeka wciąż Dokumentacja Stanu Wojennego autorstwa Masłowskiego. Drugie – oprócz „Małej Polski” – dzieło jego życia, jak twierdzą fachowcy, unikatowe w skali kraju.
Rozum przed siłą
Minęło dobrych parę lat aż w listopadzie 2015 roku zawitałem znowu do Ośrodka Badań Prasoznawczych jako uczestnik Konferencji „60 lat prasoznawstwa w Polsce” z wystąpieniem „Podziemne życie Ośrodka w latach 80. XX wieku”, o które porosili mnie organizatorzy. Znalazłem się nawet w Honorowym Komitecie Seniorów OBP afiliowanym przy Konferencji. Zwłaszcza to ostatnie natchnęło mnie myślą – może czas już umierać? Bo czyż nie zrobiłem wszystkiego, co miałem w życiu do zrobienia? Skutecznie walczyłem z Imperium Zła, którego wysuniętym przyczółkiem był reżim PRL, nie dałem się przy tym złapać, a potem jeszcze udokumentowałem na wieki swój trud w książce w Internecie.
Ale dość żartów. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie będące przedmiotem konferencji – w jakim wymiarze owo podziemne życie Ośrodka składa się na użyty w jej tytule Dorobek Ośrodka Badań Prasoznawczych i „Zeszytów Prasoznawczych” w perspektywie krajowej i międzynarodowej. Z pewną taką nieśmiałością powiem, że swojego i Masłowskiego podziemnego życia w Ośrodku sam przed sobą nie zaliczałem dotąd do jego dorobku. Zaproszenie na konferencję uświadomiło mi jednak, że może popełniam błąd.
Myślę, że zapominając na chwilę o całym kontekście ideologicznym i formalnym działalności OBP w okresie Polski Ludowej, można by dostrzec jedną wspólną cechę „zespołu podziemnego” i „zespołu naziemnego” Ośrodka. To była jakaś racjonalna postawa wobec rzeczywistości tamtych lat. Mówił o tym na sesji otwarcia Konferencji prof. Tomasz Goban-Klas w odniesieniu do „zespołu naziemnego”, do którego należał, i którym kierował razem z prof. Pisarkiem. Analizując etos tego zespołu przywołał dewizę Uniwersytetu Jagiellońskiego „plus ratio quam vis” – raczej rozumem niż siłą – ozdabiającą aulę Collegium Maius UJ, gdzie właśnie przemawiał.
Słysząc jego słowa, przypomniałem sobie, że tę samą sentencję umieścił w podtytule „Małej Polski” Masłowski – lider „zespołu podziemnego” OBP. Choć dodać trzeba od razu, 26
iż racjonalna postawa Dużego Władka wiodła jego i mnie ku diametralnie odmiennym sposobom uprawiania prasoznawstwa i stosowania jego dorobku w praktyce.
Powrót do przyszłości
Nie przypuszczałem, że występując przed kilkoma miesiącami w roli publicysty nie potrafię obronić się przed zakulisową cenzurą prewencyjną zastosowaną wobec mnie przez wydawcę chroniącego w ten sposób interes partii rządzącej. Zupełnie jak w PRL, tyle że instytucją cenzurującą okazał się Instytut Pamięci Narodowej, a nie Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, a partią rządzącą nie PZPR, lecz Platforma Obywatelska.
Chodziło o refleksję na temat koligacji ideowo-rodzinno-towarzyskich ludzi zasłużonego w zwalczaniu socjalizmu Komitetu Obrony Robotników z działaczami PZPR, którzy z czasem zasilili szeregi kolejno Unii Demokratycznej, Unii Wolności i w końcu Platformy Obywatelskiej. Koligacje te opisał w swoich wspomnieniach z lat 80. jeden z działaczy „Solidarności” na emigracji w Szwecji, a ja napisałem o tym we wstępie do książkowego wydania jego wspomnień, które zredagowałem i przygotowałem do druku. Opisał tam dwóch braci Święcickich: Jakuba i Marcina. Pierwszy był w latach 80. znanym działaczem KOR-owskim w Sztokholmie, drugi członkiem KC PZPR w Warszawie. Obaj współdziałali zgodnie. Jakub jest dziś profesorem na uniwersytecie sztokholmskim, a Marcin prominentnym działaczem Platformy Obywatelskiej ze stażem w Unii Demokratycznej i Unii Wolności.
Instytut Pamięci Narodowej, który był wydawcą książki, zwrócił się do mnie, żebym ten fragment z tekstu usunął, ponieważ Instytut zgodnie z ustawą o IPN zajmuje się historią tylko do 1990 roku, a ta sprawa wykracza poza ten rok. Rozumiejąc to, poprosiłem jedynie o wstawienie w miejsce pominiętego fragmentu tekstu formułki o usunięciu go przez wydawcę ze względu na ustawowo ograniczony do 1990 roku przedmiot jego dociekań. To była mniej więcej ta sama formułka, którą „Solidarność” wymogła na władzach PRL w okresie 1980-81, co przekreślało ówczesną praktykę totalitarnej władzy, że cenzor stawał się niejawnym współautorem tekstu dziennikarskiego.
Ale nic z tego. Dostałem odpowiedź, że Instytut nie może pozwolić na zapisy wskazujące na wydawcę jako cenzora, a w związku z tym, nie będzie drukował mojego wstępu do książki. Wcześniej usunął z niej sporny fragment wspomnień jej bohatera – oczywiście za jego zgodą. I tak instytucja nowej demokracji cofnęła nas o dobre kilkadziesiąt lat do epoki sprzed karnawału „Solidarności”.
A coby powiedział na to Duży Władek? Kiedyś żartowaliśmy, próbując przeniknąć nieodgadnioną przyszłość, że na emeryturze będziemy mieli o czym pogadać, gdy ją już całkowicie poznamy – jak w głośnym filmie „Powrót do przyszłości”. No i czas mojej emerytury się zbliża. Nie mogę odżałować, że z Dużym Władkiem nie pogadam już nigdy. A może by tak skończyć wreszcie doktorat?
luty 2016
Najnowsze komentarze